O Polonii, kandydowaniu do Sejmu i działalności antykomunistycznej – rozmowa z Adamem Gajkowskim

Z cyklu „Wasze historie” przedstawiamy rozmowę z Adamem Gajkowskim – technikiem energetyki, działaczem antykomunistycznym i polonijnym, a w nadchodzących wyborach kandytatem Polonii do Sejmu RP.

Justyna Tarnowska [J.T.]: Startuje Pan w tegorocznych wyborach do Sejmu jako Niezależny Kandydat Polonii z ramienia Światowego Stowarzyszenia „Republika Polonia”. Po raz pierwszy Polonia może zagłosować na swojego kandydata. Dlaczego warto, aby Polonusi zagłosowali na kandydata wywodzącego się z emigracji?

Adam Gajkowski [A.G.]: Dotychczas Polonia miała możliwość przekazywania swoich uwag bezpośrednio do posłów. Nikt jednak lepiej nie zrozumie potrzeb Polonii i wyzwań przed którymi ona stoi niż osoba wywodząca się z kręgu emigrantów. Od 38 lat żyję na antypodach. Z doświadczenia znam potrzeby i bolączki polskiej emigracji. Umiem także wskazać obszary, w których Polonia może wspomóc Polskę.

W tegorocznych wyborach nie ma wielu reprezentantów Polonii. Wiem, że mam kontrkandydata z Wielkiej Brytanii. Sebastian Ross jest na liście komitetu wyborczego Konfederacji.

J.T.: W jakich obszarach Polonia może wspomagać Polskę?

A.G.: „Nie pytaj, co twój kraj może zrobić dla ciebie, zapytaj, co ty możesz zrobić dla swojego kraju” powiedział w 1961 roku prezydent Stanów Zjednoczonych John F. Kennedy. Oprócz wielu potrzeb i wyzwań, przed którymi stoi Polonia, ważne abyśmy najpierw zastanowili się nad tym, co my, jako Polonusi, możemy dać Polsce.

Wydaje mi się, że wciąż mało zauważalny dla Warszawy jest potencjał tkwiący w Polakach żyjących poza granicami Polski. Są wśród nas tysiące zdolnych inżynierów, lekarzy i specjalistów z różnych dziedzin, którzy mogą wspomagać ojczyznę swoim doświadczeniem i dzielić się tzw. know-how zdobytym na zachodzie. Mamy wybitnych artystów i muzyków, którzy mogą ubogacać polską kulturę poprzez częstsze występy w Polsce, jak i promowanie polskiej kultury na świecie.

Polonia mogłaby także pełnić kluczową rolę w promowaniu dobrego wizerunku Polski na świecie, a także bardziej aktywnie wspomagać ojczyznę w obronie jej dobrego imienia. Uczniowie i absolwenci polonijnych szkół, znający – oprócz języka lokalnego – bardzo dobrze język polski i prawdziwą historię polski, mogliby być ambasadorami Polski w swoich środowiskach i miejscach pracy (np. na uczelniach, w mediach). Byliby w stanie – w razie potrzeby – interweniować i prostować nieprawdziwe informacje o naszej historii (m.in. o polskich obozach śmierci).

J.T.: Jakie ma Pan pomysły na projekty usprawniające życie Polonii?

A.G.: W większych skupiskach Polonii, w Wielkiej Brytanii czy Stanach Zjednoczonych, wydawałoby się słusznym i niezwykle potrzebym ufundowanie przez rząd polski całotygodniowych polskich szkół, wspomagających kształcenie młodego pokolenia.

Pomimo tego, że w 2019 roku ustanowiono urząd Pełnomocnika Rządu do spraw Polonii i Polaków za Granicą, który sprawuje minister Jan Dziedziczak, wydaje mi się, że dobrym rozwiązaniem byłoby powołanie Ministerstwa ds. Polonii – takiego z prawdziwego zdarzenia – składającego się z przedstawicieli Polonii żyjącej na pięciu kontynentach. Regiony takie jak USA i Kanada; Ameryka Południowa; Australia, Oceania, Azja i Afryka; Europa; Europa Wschodnia – Polacy na Kresach i Syberia wskazałyby np. po trzech kandydatów, z których desygnowany przez premira minister wybrałby pięciu podsekretarzy stanu – po jednym z danego regionu. Minister mógłby mieć także innych podsekretarzy działających w Warszawie, ale te pięć osób, mieszkających poza granicami Polski, mogłoby działać lokalnie. Może na część etatu, może na pełen etap – to zależy, jak poważnie państwo polskie potraktowałoby temat. Raz w roku odbywałoby się stacjonarne posiedzenie ministerstwa w Warszawie, zaś pozostałe spotkania – regularnie w formie online.

Pomysł takiego ministerstwa jest zasadnym, zwłaszcza, że poza granicami Polski mieszka ok. 20 milionów Polaków. Oczywiście nie wszyscy są aktywni społecznie, czy też politycznie, ale nie zmienia to faktu, że są Polakami i przyczyniają się do rozwoju ekonomicznego Polski. Jak pokazują badania, Polacy żyjący poza krajem rocznie zostawiają w Polsce około 20 miliardów złotych. Na tę kwotę składają się pobyty wakacyjne w Polsce, przeprowadzane inwestycje, czy też pomoc pieniężna i materialna wysyłana rodzinom.

J.T.: A jakie są główne bolączki Polonii?

A.G.: We wrześniu byłem w Londynie. Dla tamtejszej Polonii dużym problemem jest dostęp do usług konsularnych i długie kolejki oczekiwania na spotkanie. Aby „odblokować” zastój w obsłudze interesantów i przyjmowania wniosków o wydanie paszportów, należałoby czasowo zwiększyć obsługę konsulatów czy ambasady w Anglii np. przysyłając na kilka tygodni 100 urzędników z Polski.

W perspektywie długofalowej dobrym pomysłem byłoby zorganizowanie, w wielu placówkach polonijnych na świecie, pomocy konsularnej nie tylko w oparciu o pracowników Ministerstwa Spraw Zagranicznych, ale także o dodatkową, dobrze wyszkoloną obsługę w postaci obywateli danego kraju polskiego pochodzenia.

J.T.: Zapotrzebowanie na dyżury paszportowe wśród melbourneńskiej Polonii jest zawsze duże. Większe wsparcie przy obsłudze kosularnej byłoby mile widziane.

A.G.: Wiem, że Melbourne chciałoby mieć siebie konsulat. Jednak trzeba zobaczyć, jakie są obecnie realne potrzeby Polonii. W porównaniu do Australii, gdzie mieszka łącznie 209,284 osób polskiego pochodzenia (lub przyznających się do polskich korzeni), w Anglii żyje prawie milion Polaków. Tworzenie konsulatu w Melbourne dla ok. 54-tysięcznej Polonii nie jest zatem uzasadnione. Wystarczyłoby jedynie rozszerzyć obsługę konsulatu w Sydney.

J.T.: Jakie są inne wyzwania, z którymi mierzy się Polonia?

A.G.: Kolejną bolączką Polonii, odczuwalną głównie przez działaczy organizacji polonijnych aplikujących o dofinansowanie do instytucji w Polsce, jest biurokracja, która swoje apogeum osiąga na etapie rozliczania projektów. Zdarza się, że grant na 2,5 tysiące złotych rozlicza się 2-3 dni!

Chciałbym zaproponować uproszczony sposób rozliczania dotacji do 10 tysięcy złotych (tylko sprawozdanie merytoryczne, zdjęcie, filmik). Dążyłbym także do umożliwienia organizacjom bezpośredniego wnioskowania o dofinansowanie z Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, z dobrowolną opcją aplikowania wspólnie z partnerem z Polski (np. Stowarzyszeniem „Wspólnota Polska”). Kilkuelementowa sprawozdawczość pozostałaby przy projektach opiewających na większą kwotę, a także w przypadku uzasadnionego podejrzenia, że dotacja nie została wykorzystana zgodnie z umową. Kontrolę projektu mogłyby przeprowadzać polskie konsulaty lub zaufane organizacje polonijne. Swoją koncepcję – „Mniej biurokracji – sprawniejsze dotacje” – przedstawiłem już Pełnomocnikowi ds. Polonii.

J.T.: Gdy na Facebooku pojawiła się informacja o Pana starcie w wyborach, wiele osób zaczęło kwestionować Pana niezależność, bowiem na plakacie wyborczym widnieje logo partii Prawo i Sprawiedliwość. Czy tylko ta partia umożliwiła przedstawicielom Polonii startowanie z ich list, czy miał Pan wybór w doborze listy wyborczej?

A.G.: Odpowiem na to pytanie przedstawiając nieco szerzej sytuację. Prawo i Sprawiedliwość już w poprzednich wyborach do Senatu umożliwiło start kandydatowi spoza Polski, prof. Markowi Rudnickiemu z Chicago. Z racji na to, że były to wybory do Senatu, a PiS w okręgu 19 Warszawa i zagranica nie ma zbyt wielu szans w walce o jednomandatowe pozycje w Senacie, prof. Rudnicki przepadł w tamtych wyborach. W 2023 roku podjęto z prof. Rudnickim rozmowy dotyczące startu w wyborach do Sejmu, ale ze względu na obowiązki zawodowe zdecydował się on nie kandytować.

Stąd też na trzy tygodnie przed zamknięciem list, w połowie sierpnia, przedstawiciele PiS zgłosili się do Światowego Stowarzyszenia „Republika Polonia”, organizacji zrzeszającej osoby indywidualne i patriotyczne organizacje polonijne z całego świata, którego jestem współzałożycielem i członkiem zarządu, z prośbą o wystawienie kandydata na listę PiS w wyborach do Sejmu RP. Decyzję zarządu przyjąłem z pokorą i poczuciem obowiązku, że mam do spełnienia misję.

Osobiście, nie była to dla mnie łatwa decyzja. Konsultowałem się z wieloma przyjaciółmi z całego świata. Dwie na 10 osób były na „nie” i uważały, że jest to bez sensu. Jedna osoba miała zastrzeżenia, ale sugerowała, że trzeba to zrobić. Siedem na 10 osób popierało myśl, aby wystartować w tych wyborach. Po analizie zdecydowałem się kandydować z listy PiS jako niezależny kandydat Polonii.

J.T.: Czy jest Pan członkiem Prawa i Sprawiedliwości?

A.G.: Nie byłem, nie jestem i nie będę członkiem partii politycznej PiS. Częściowo zgadzam się z poglądami tego ugrupowania, zwłaszcza w obszarach: działań na rzecz współpracy z Polonią (PiS robi o wiele więcej niż poprzednie rządy), obronności kraju (działania PiS-u przewyższają wszystkie poprzednie rządy), spraw emigracyjnych (zgadzam się ze stanowiskiem tego ugrupowania, a w sprawie nielegalnej emigracji uważam, że da się zrobić więcej), ochrony majątku i mienia państwowego (również uważam, że nie wolno było i nie wolno jest wyprzedawać majątku narodowego) oraz ubiegania się o reparacje od Niemiec (również uważam, że powinniśmy wyraźnie i dobitnie mówić, że Niemcy są nam winni olbrzymie pieniądze za szkody wyrządzone Polsce w trakcie drugiej wojny światowej).

Pomimo wielu kwestii zbieżnych programowo z PiS-em, nie zawaham się zgłosić przeciwu wobec projektów ustaw, które nie będą bliskie moim poglądom lub które będą budzić oczywiste wątpliwości.

Od wieku 22 lat, od czasów więzienia, utożsamiam się z ruchem narodowym. Tylko raz byłem członkiem partii politycznej. Po 1989 roku byłem członkiem Ruchu Odbudowy Polski (ROP) i współtworzyłem oddział tego ugrupowania w Australii i Nowej Zelandii.

J.T.: W jaki sposób chciałby Pan przekonać do głosowania osoby reprezentujące poglądy inne niż prawicowe?

A.G.: Swoją kampanię wyborczą zacząłem dość późno z oczywistych względów – dopiero w połowie sierpnia dowiedziałem się, że będę kandydował. Zostało mi niewiele czasu, aby stać się rozpoznawalnym medialnie i trafić do Polonii rozsianej po całym świecie. Postanowiłem w pierwszej kolejności skupić się na spotkaniach z „patriotyczną” Polonią, aby dać im znać, że kandyduję i chcę reprezentować ich głosy.

Osobom, które albo nie mają prawicowych poglądów, albo po prostu nie lubią PiS-u, chciałbym powiedzić, że jako poseł – niezależnie kandydujący – będę zawsze postępował zgodnie z sumieniem. Powołuję się także na swoją przeszłość i działania, które prowadziłem w celu pomocy ludziom w potrzebie, niezależnie od ich przynależności partyjnej czy związkowej.

J.T.: Czy mógłby podać Pan przykłady tych działań?

A.G.: Kiedy tworzyła się w Polsce „Solidarność”, przewodziłem „Solidarności” w  Zakładzie Remontowym Energetyki w Gdańsku. Pewnego razu zgłosiła się do mnie pewna kobieta z prośbą o pomoc w związku z usunięciem jej z listy mieszkaniowej świeżo oddawanego przez ZRE Gdańsk budynku. Kobieta ta nie była członkiem NSZZ „Solidarność”, ale jedynie branżowych związków zawodowych. Rozumiałem jej ból, bo wiedziałem, że została w tych starych związkach w obawie, że jak przejdzie do nowych związków, to ją z tej listy wykreślą. W desperacji przyszła do mnie szukać ratunku. Postanowiłem jej pomóc.

Dokonałem wizji lokalnej sprawdzając, jakie są warunki mieszkaniowe i czy faktycznie kobieta mieszka z dziećmi w suterenie. Lokum było wilgotne i wchodziło się do niego przez piwnicę. Porozmawiałem z sąsiadami, którzy potwierdzili, że rodzina ta faktycznie mieszka w tym miejscu. Wreszcie, poprosiłem o rozmowę z szefem komisji przyznającej mieszkania i zarządałem wprowadzenia tej pani na listę osób oczekujących na mieszkanie. Z perspektywy firmy osoba pracująca na stanowisku sprzątaczki mniej wnosiła w rozwój firmy niż inżynier, jednakże z perspektywy sprawiedliwego traktowania pracowników pomoc tej kobiecie miała większą wartość. Po mojej interwencji zarząd spółdzielni zdecydował się zapisać tę panią na listę.

J.T.: A może jakiś przykład ze współczesnej Pana działalności?

A.G.: Jeden z zespołów tanecznych z Sydney, który nie należy do Federacji Organizacji Polskich w Nowej Południowej Walii, a osoby w nim działające nie zaliczają się do zwolenników Adama Gajkowskiego, znalazł się w trudnej sytuacji. Zespół ten poleciał na koncert do Rzeszowa. W związku z dokumentami celnymi błędnie wypełnionymi przez australijskiego celnika, zespół nie mógł przywieźć do Polski swoich strojów bez płacenia horrendalnego zabezpieczenia finansowego. Kierowniczka zespołu zadzwoniła do mnie z prośbą o pomoc. Po pierwsze uruchomiłem swoje znajomości w rządzie stanowym w NSW, ale interwencja ta nie była skuteczna, bo urzędnicy australijscy sztywno trzymali się formalności. Twierdzili, że nie mogą zmienić dokumentów już istniejących. W związku z tym użyłem swoich możliwości w Polsce i poprosiłem o wsparcie polityków z PiS-u. Dzięki ich interwencji, urząd celny w Polsce ostatecznie wycofał się z depozytu, który miał wpłacić zespół i grupa taneczna mogła w pełnej krasie wystąpić na festiwalu w Rzeszowie.

J.T.: Czy w sytuacji, gdy otrzyma Pan wiele głosów to czy wejdzie Pan do Sejmu, czy Pana głosy zostaną zaliczone na poczet „jedynki” na liście wyborczej nr 4?

A.G.: Z tego, co się orientuję, z danej listy wyborczej do Sejmu przejdą kandydaci, którzy otrzymają największą liczbę głosów niezależnie od miejsca, które zajmują na liście. Sam, z rozwagą wybrałem miejsce dwudzieste, bo Polaków i Polek żyjących poza granicami Polski jest 20 milnionów.

Nawet jeśli nie zostanę wybrany, będę miał swoje 5 minut. Sprawy, które są mi i Polonii bliskie, będą mogły wybrzmieć podczas mojej kampanii. Zostaną zapisane i w mniejszym lub większym stopniu będę miały szansę być zrealizowane w przyszłości.

J.T.: W przypadku wygranej, czy planuje Pan przenieść się do Polski?

A.G.: Jeśli zostanę posłem będę musiał mieszkać w Polsce. Zobowiązany będę do udziału w obradach Sejmu (przynajmniej raz w miesiącu) i w posiedzeniach Komsji ds. Polaków i Polonii za Granicą, której z pewnością stanę się członkiem.

Moje biuro poselskie w Warszawie będzie otwarte dla każdego, ale w szczególności dla Poloniii. Wystąpię do Marszałka Sejmu RP o przydzielenie środków na działalność poselską poza granicami Polski, aby chociaż 3-4 razy do roku spotkać się z Polami żyjącymi w różnych częściach świata. Posłowie zajmujący się sprawami Polonii powinni mieć prawo do takiego typu podróży i nie być później rozliczanymi z tego, że sprzeniewierzają publiczne pieniądze.

J.T.: Jako działacz polonijny biorący udział w wielu ogólnoświatowych zjazdach i inicjatywach polonijnych, czy uważa Pan, że głos Polonii był i jest słyszalny w polskim parlamencie?

A.G.: Głos Polonii jest słyszalny. Musimy jednak być obecni w parlamencie, aby działać skuteczniej.

Będąc członkiem Polonijnej Rady Konsultacyjnej, działającej przy Senacie RP IX kadencji, przedstawiliśmy m.in. potrzebę dofinansowania pism polonijnych w Stanach Zjednoczonych, redagowanych nie tylko w języku polskim. Początkowo napotkaliśmy opór ze strony Marszałka Karczewskiego, który tłumaczył, że nie ma sensu wspierać ludzi, którzy nie mówią po polsku lub nie podjęli nawet wysiłku nauki polskiego. Przy następnym spotkaniu Rady, wspólnie z ks. dr. Zdzisławem Malczewskim z Brazylii przekonaliśmy Marszałka, że dofinansowanie rozwoju portali lub prasy dwujęzycznej (np. polsko-angielskiej) nie tylko jest ważne dla członków tych społeczności polonijnych i ich trzecich/czwartych pokoleń nie mówiących już po polsku, ale także długofalowo wspiera kształtowanie dobrego wizerunku Polski na świecie.

Przeczytaj RELACJĘ Adam Gajkowskiego dotyczącą udziału w spotkaniu Polonijnej Rady Konsultacyjnej w grudniu 2016 roku.

Byłem także, jako członek „Naszej Polonii”, kilkanaście razy, uczestnikiem Forum Polonijnego w Wyższej Szkole Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu, organizowanego przez księży redemptorystów. Fora te były wspaniałą okazją do spotkań z ludźmi z całego świata. Niezwykle mile wspominam śp. księcia Jerzego Czartoryskiego z Kanady i Stanisława Pieszkę z Litwy. Podczas tych wydarzeń poznałem też nieznanych mi wcześnie działaczy solidarnościowych z Norwegii, Austrii i Francji. Obrady forum były bardzo owocne i za każdym razem opracowywaliśmy dezyderaty Polonii do władz aktualnie sprawujących rządy w Polsce (2005–2007 PiS, 2007–2015 PO). Pomimo zaproszeń zazwyczaj przyjeżdżali tylko reprezentanci Prawa i Sprawiedliwości.

Niektóre dezyderaty, również do PiS-u, były bardzo mocne, np. te związane z wyczyszczeniem Ministerstwa Spraw Zagranicznych z ludzi byłego systemu, w tym z ich dzieci i wnuków. Często musielimy także bronić Polaków na Litwie, którym rząd litewski utrudniał życie np. zmieniając nazwy ulic z polskich na litewskie, zmieniając polskie nazwiska na litewskobrzmiące czy też zamykając polskie szkoły.

J.T.: W przeszłości był Pan orędownikiem przeprowadzenia lustracji w Polsce. Czy rzetelne przeprowadzenie lustracji jest w stanie uzdrowić nasz kraj? Czy starsi politycy – nie zawsze z krystaliczną przeszłością – są większym zagrożeniem niż nowi niedoświadczeni politycy?

A.G.: Wiek nie gra różnicy. Młodsi politycy mogą być bardziej elokwentni i lepiej przygotowani do wykonywania swojej pracy.

Odnośnie lustracji, została ona już częściowo przeprowadzona. Wciąż nie odtajniono zbiorów zastrzeżonych, znajdujących się głównie w aktach WSI. Sytuacja ta powoduje, że wiele osób jest cały czas narażonych na szantaż ze strony Rosji i robi to, co im każą. Często wbrew interesom państwa polskiego. Kandydując w tych wyborach – pomimo mojej przeszłości i przyznanego „Krzyża Wolności i Solidarności” – musiałem złożyć oświadczenie lustracyjne. Zgodnie z polskim prawem posłem może zostać osoba, która w oświadczeniu lustracyjnym przyzna się do współpracy ze służbami w przeszłości. Moim zdaniem osoby, które – jak wiadomo z akt – „owocnie” współpracowały z SB i czerpały z tego korzyści, nie powinny mieć prawa kandydowania do Sejmu czy Senatu RP.

Przeczytaj WYWIAD dla serwisu wPolityce.pl, który ukazał się 5 listopada 2016 roku.

J.T.: Cofnijmy się do ważnego okresu w Pana życiu – działalności antykomunistycznej. Kiedy i jak się ona zaczęła?

A.G.: Zanim na poważnie zacząłem swoją działalność, dane było mi przeżyć wiele znaczących momentów, które w jakiś sposób wpłynęły na moją motywację do walki z komunistami. Pamiętam grudzień 1970 roku, kiedy władze zrzucały z helikopterów gaz łzawiący m.in. na strajkujących robotników stoczni gdańskiej. Jeszcze długo po tym zrzucie powietrze było przesiąknięte substancją wywołującą łzy wśród przechodniów czy dzieci idących do szkoły, w dzielnicach (np. Dolnym Mieście) nieco oddalonych od centrum Gdańska. Pamiętam nocny huk gąsiennic czołgów przejeżdżających pod oknami naszego mieszkania. Pamiętam łunę nad Reichstagiem, jak nazywano Komitet Wojewódzki PZPR. Choć nie rozumiałem wtedy słów taty to wiedziałam, że pali się coś, co powinno się palić. Pamiętam łzy mamy wracającej z gdańskiej stoczni po pierwszym dniu strajku.

Moja antykomunistyczna postawa ugruntowała się po roku 1976, po strajkach w Radomiu i Ursusie, ale także i w Gdańsku. W wieku 17 lat wraz z kolegą z ławki szkolnej, Andrzejem Pieklikiem, roznosiłem bibułę („Robotnika Wybrzeża” i „Bratniaka”) dostarczaną przez jego ojca. Ojciec Andrzeja był jednym z wyrzuconych z pracy za zorganizowanie strajku popierającego robotników Ursusa i Radomia w przedsiębiorstwie ZREMB w 1976 roku.

Gdy przyszedł okres stajków sierpniowych stanąłem na czele strajku Zakładu Remontowego Energetyki (dalej ZRE, ZRE Gdańsk, zakład) w Gdańsku. Byłem reprezentantem ZRE w sali BHP w Stoczni Gdańskiej.

J.T.: Pod koniec lat 70. był pan wciąż młodym chłopakiem?

A.G.: Tak. Ze względu na potrzebę dokończenia technikum wieczorowego zrezygnowałem z kandydowania do władz związków w ZRE. Jako najstarszy z rodzeństwa musiałam skupić się na pracy i wsparciu rodziny. Moja mama była wtedy jedyną żywicielką rodziny, a po wielu latach ciężkiej pracy w stoczni przeszła na wcześniejszą emeryturę z powodu złego stanu zdrowia. Pozostałem jednak w organizacji w roli szefa Komisji Rewizyjnej.

J.T.: I przyszedł 13 grudnia 1981 roku…

A.G.: Po wprowadzeniu stanu wojennego wybuchł strajk regionalny w Stoczni Gdańskiej. Ponownie reprezentowałem wtedy ZRE Gdańsk. Współprzewodziłem, wraz z Grzegorzem Senkowskim, akcji protestacyjnej na terenie ZRE. Z racji na kluczową funkcję naszego Zakładku i wsparcie elektrowni dostarczających ciepło do domów, zakładów pracy i budynków użyteczności publicznej, nie mogliśmy pozwolić sobie na strajk czynny i wstrzymanie pracy. Nosiliśmy zatem na ramionach opaski i wywieszaliśmy flagi.

W nocy z 15 na 16 grudnia zdecydowaliśmy się nie pozostawać na terenie stoczni, bo rano musieliśmy przygotować załogę do uczestnictwa we wspólnym proteście pod Pomnikiem Stoczniowców zamordowanych przez komunistów. To nas uratowało przed aresztowaniem.

Brałem czynny udział we wszystkich protestach na terenie Gdańska. Angażowałem się w zbieranie składek na pomoc internowanym i skazanym oraz ich rodzinomm. Akcje te przeprowadzaliśmy wspólnie z gdańskimi kościołami św. Mikołaja i św. Brygidy.

J.T.: Kiedy został Pan zatrzymany?

A.G.: Po stłumieniu strajków, założyłem grupę składającą się z moich przyjaciół z podwórka, ale nie tylko. Tworzyliśmy i kolportowaliśmy plakaty i ulotki. Część tej grupy wpadła podczas akcji plakatowej na początku marca 1982 roku. SB potrzebowało kilku godzin, aby dostać na mnie namiar i mnie aresztować.

Początkowo przebywałem w areszcie SB na ulicy Okopowej – w tym samym miejscu, gdzie wiele lat wcześniej w piwnicach przetrzymywano „Inkę” i Zagończyka. Potem przenieśli mnie do aresztu śledczego na ulicy Kurkowej. W sierpniu 1982 roku Sąd Marynarki Wojennej w Gdyni skazał mnie na trzy lata pozbawienia wolności i trzy lata pozbawienia praw publicznych (m.in. nie mogłem zajmować stanowisk kierowniczych).

Wyrok odbywałem w zakładzie karnym w Potulicach k/Bydgoszczy, gdzie ulokowano około stu wcześniej aresztowanych i skazanych działaczy solidarnościowych. Mieszkaliśmy w pawilonie, jednopiętrowym budynku z widokiem na zakłady ROMET produkujące rowery. Druga część pawilonu, z której widok wychodził na budynek więźniów kryminalnych, była pusta. Władze aresztu uniemożliwiały nam kontakt z tę grupą osadzonych, abyśmy nie mogli na nich wpływać.

Będąc jeszcze w areszcie śledczym w Gdańsku wystąpiłem do prokuratora i sędziego o zwolnienie tymczasowe (przepustkę) na kilka dni, abym mógł wziąć ślub. Nie otrzymałem zgody na opuszczenie aresztu (prokurator słusznie obawiał się, że nie wrócę do aresztu i będę działał z ukrycia), więc ślub cywilny wzięliśmy w pokoju naczelnika aresztu w czerwcu ’82. W ceremoni wzięli udział moja narzeczona Grażyna, moja mama, rodzice żony i jeden ze świadków. Po uroczystości ja wróciłem do celi, a oni do domów. Ślub kościelny wzięliśmy w sierpniu 1983, trzy miesiące po moim wyjściu z więzieniu.

Dzień ślubu kościelnego państwa Gajkowskich. Złożenie wiązanki ślubnej pod Pomnikiem Pomordowanych Stoczniowców w Gdańsku. W tle grupka zomowców. Sierpień 1983

W grudniu 1982 roku wystąpiłem z prośbą, tym razem o przerwę w odbywaniu kary. Na pięć osób, które wnioskowały o to, tylko ja jedyny nie otrzymałem zgody.

J.T.: W 1983 roku nadszedł czas amnestii dla działaczy antykomunistycznych.

A.G.: Tuż przed swoją drugą pielgrzymką do Polski, w maju ’83 papież Jan Paweł II wzywał, aby uwolnić więźniów politycznych. Władze komunistyczne zastosowały się do tej prośby, jednak stosując „brzydką gierkę”. Zaproponowały nam podpisanie prośby o akt łaski do Rady Państwa. Duża część z nas, w tym ja, odmówiliśmy podpisania takiego dokumentu.

Moja mama i żona namawiały mnie, żebym podpisał prośbę o akt łaski. Odmówiłem im, mówiąc że jeśli wystąpią o akt łaski dla mnie to mnie nigdy nie zobaczą. Po powrocie z Potulic, moja mama, zapłakana, poszła na plebanię do księdza prałata Henryka Jankowskiego z prośbą o pomoc. Ksiądz Jankowski doradził jej pójść do załogi ZRE i poprosić to, żeby to załoga wystąpiła o prawo łaski dla mnie. Wtedy będzie mi trudno odmówić. I miał rację. List do Rady Państwa z prośbą o akt łaski dla mnie i Grzegorza Senkowskiego podpisało 1050 osób z 1100 pracowników załogi ZRE Gdańsk,  w tym dyrektor zakładu. Z więzienia zostaliśmy wypuszczeni pod koniec maja 1983 roku.

J.T.: W jaki sposób działał Pan po wyjściu z więzienia?

A.G.: Pomagałem na plebanii kościoła św. Brygidy w zorganizowaniu pielgrzymki byłych skazanych i uwięzionych na spotkanie z Janem Pawłem II w Warszawie. Potem pojechaliśmy także do Częstochowy. Nie zaprzestałem działalności, jednakże nie wszedłem – przymnajmniej w pierwszym momencie – w struktury zakładowe. To wynikało z bezpieczeństwa tych struktur. Nie wiedziałem, jakie mam ubeckie „ogony”.

W okresie 1983–1985 byłem jeszcze kilka razy aresztowany. Jeden powód zatrzymania był niezwykle błahy i dotyczył akcji złożenia wotów dziękczynnych – trzech krzyży stoczniowców zamordowanych przez komunistów – przed ołtarzem Matki Bożej Częstochowskiej w kościele św. Brygidy w sierpniu 1984 roku. Przesłuchujący chcieli, abyśmy przyznali się do przeprowadzania czynności antykomunistycznych.

J.T.: Jak wspomina Pan ostatnie zatrzymanie?

A.G.: Ostatnie wezwanie na komendę SB na Okopowej było nieformalne (nie było numeru sprawy). Długo zastanawiałem się, czy na nie pójść, ale za poradą prawnika, pana Lackorzyńskiego, zdecydowałem sie pójść. Wiele lat później dowiedziałem się, że ten pan który wolontaryjnie doradzał ludziom na plebanii kościoła św. Brygidy, był współpracowanikiem SB.

Spotkanie na komendzie rozpoczęło się od nakreślenia trudnej sytuacji wielu grup społecznych w Polsce (np. nauczycieli) i wskazania, jak dobrze mają funkcjonariusze SB. Przedstawiono mi świetlaną przyszłość i możliwość objęcia stanowiska kierownika małej siłowni na politechnice lub innej wyższej uczelni, mieszczącej się w innym mieście w Polsce. Chcieli, abym był ich informatorem. Zdecydowanie odmówiłem. Po moim „nie” przesłuchujący położył przede mną pismo z prośbą o podpisanie, że nigdy nikomu nie powiem o tej rozmowie. Odpowiedziałem mu, że jeśli przed rozmową powiedziałby mi, że będzie namawiał mnie do współpracy, to w ogóle do tej rozmowy by nie szkoło. A jego tajemnice nie są i nigdy nie będą moimi tajemnicami. Zagroził mi wówczas, że nie obejrzę meczu kwalifikacyjnego Polska – NRD. Na co ja wspomniałem mu, że w moich aktach na pewno jest odnotowane, że nie obejrzałem żadnego meczu z mistrzostw świata w Hiszpanii. Nie chciałem bowiem prosić „klawiszy” o zaprowadzenie mnie do świetlicy na oglądanie transmisji. Wtedy wypisał mi przepustkę.

Wyszedłem z pokoju przesłuchań. Schodząc po schodach miałem duszę na ramieniu. Bałem się, że to była podpucha. Że zaraz otworzą się drzwi na którymś z dolnych pięter, zostanę skuty i zatrzymany. Było to najdłuższe schodzenie po schodach w moim życiu. Wydarzenie to utwierdziło mnie w podjęciu decyzji o emigracji.

Biogram Adama Gajkowskiego w Encyklopedii Solidarności – zapoznaj się TUTAJ.

Prawdziwi solidarnościowcy: Adam Gajkowski. 30. rocznica powstania Solidarności – przeczytaj WYWIAD, przeprowadzony przez Jagodę Williams, opublikowany w Tygodniku Polskim nr 31 z 18 sierpnia 2010 roku.

J.T.: Czy podejmując decyzję o emigracji jakie kierunki Pan rozważał?

A.G.: Duży wpływ na naszą decyzję wyjazdu z kraju, oprócz dręczących działań ubecji, miał mój przyjaciel z więzienia, Krzysztof Kapica, który namawiał mnie do wyjazdu. I choć nam się nie śpieszyło, sam był w innej sytuacji, bo miał już dziecko. Powiedziałem mu, że nie będę miał mu za złe, jeśli wyemigruje jako pierwszy.

Rozważaliśmy różne kierunki emigracji. Z perspektywy czasu, niesłusznie nie wybraliśmy Norwegii, która dawała wówczas emigrantom najlepsze warunki (roczną naukę angielskiego i norweskiego; możliwość mieszkania w umeblowanym lokum opłacanym przez parlament norweski tak długo dopóki chcielibyśmy tam mieszkać; gwarancję pracy w zawodzie po uzyskaniu komunikacyjnej znajomości języka norweskiego). Poza tym Norwegia współpracowała z regionem gdańskim. Oceniliśmy jednak, że jest tam za zimno i za blisko komuny.

Do Ameryki wyemigrowało naszych dwóch kolegów, ale ten kierunek nie wydał nam się dobry. Szwajcaria przyjmowała jedynie osoby zajmujące kierownicze stanowiska w organizacjach antykomunistycznych. Z racji na to, że chcieliśmy wyjechać z Krzysztofem (który był szeregowym działaczem, ale niezwykle aktywnym), odrzuciliśmy ten kierunek i zdecydowaliśmy się na Australię. Chociaż myśleliśmy też o Nowej Zelandii. Na szczęście dla nas w dniu, kiedy przyjechaliśmy do Warszawy, aby umówić się na spotkanie z ambasadorem, ambasada Nowej Zelandii była zamknięta. Jeśli byłaby otwarta, bylibyśmy jeszcze dalej od Polski.

Na spotkanie w ambasadzie australijskiej w Warszawie pierwszy został zaproszony Krzysztof z rodziną. Ja z żoną Grażyną mieliśmy termin na następny dzień. Jadąc do Warszawy spotkaliśmy się na dworcu w Gdańsku. Krzysztof opowiedział nam o przebiegu rozmowy i o tym, że odpowiedź ma dostać za kilka dni.

Podczas naszego, ponad godzinnego spotkania ambasador powiedział nam, że liczba miejsc dla azylantów jest ograniczona i mogą przyjąć tylko jedną rodzinę. Zapytał mnie, jak uważamy, kto powinien pojechać: Kapicowie czy my. Odpowiedziałem, że rodzina Krzysztofa powinna mieć pierwszeństwo. Na co, ambasador polecił mi przekazać Krzysztofowi, że nasze obie rodziny otrzymały wizę stałego pobytu w Australii. Bilety lotnicze opłacił nam rząd australijski.

J.T.: Kiedy rozpoczął się Wasz australijski rozdział życia?

A.G.: W maju 1985 roku.

J.T.: Jakie były Pana początki w Australii?

A.G.: Po przyjeździe zakwaterowno nas na 6 miesięcy w hostelu w Westbridge Migrant Centre w Chester Hill. Kolejne pół roku spędziliśmy w mieszkaniu pohostelowym. Aby przedłużać zasiłek bezrobotny, kazali nam kłamać, że szukamy pracy. Wszyscy jednak wiedzieli, że nie jest to prawda, bo dopiero uczymy się języka. Chcąc nie chcąc musiałem jednak pisać, że szukam zatrudnienia, bo zasiłek był mi potrzebny.

Języka uczyłem się jeszcze długo, uczęszczając m.in. na kursy angielskiego prowadzone na uniwesytecie New South Wales.

J.T.: Jak wyglądało szukanie pracy?

A.G: W połowie lat 80. XX wieku w Sydney były jeszcze 2-3 elektrownie. Starałem się o pracę w jednej z nich. Jednak nie sposób było dostać tam pracę, bo wymagano bycia członkiem Związków Zawodowych. A można było stać się takim członkiem będąc już pracownikiem.

Mogłem dostać pracę w nowej elektowni w Lithgow, znacznie oddalonej od Sydney, znajdującej się za Górami Błękitnymi, ale zrezygnowałem z aplikowania, bo żona nie chciała już nigdzie dalej jechać.

Starałem się także o pracę w Electricity Commission of NSW w obszarze przygotowania remontów elektrowni, czyli w swojej specjalności. Byłem po wszystkich etapach rekrutacji i czekałem na badania medyczne, gdy doszedł do władzy rząd Nicka Greinera. Jednym z punktów programowych tego rządu była redukacja biurokracji. Niestety Electricity Commission of NSW została objęta tymi redukcjami, a ja straciłem szansę na pracę.

J.T.: Kiedy znalazał Pan pierwszą pracę?

A.G.: W 1986 roku zacząłem pracować dorywczo w firmie drukującej tekstylia. Przy przygotywywaniu screenów do druków graficznych wykorzystywałem swoje zdolności graficzne. Pracę tę straciłem przez zamknięcie drugiej zmiany.

Potem zostałem zatrudniony w firmie wytwarzającej chemikalia. W trzeciej firmie tekstylnej, produkującej sit do druku, przepracowałem blisko 10 lat. Po siedmiu latach firma zaczęła modernizować się w zakresie stosowanych technologii. Zakupiła laser engraver, który podlegał mojemu departamentowi produkcji sit do druku. Był to duży krok w kierunku operowania maszynami CNC (Computerized Numerical Control). Po utracie tego zatrudnienia, pozostałe moje prace związane były właśnie z programowaniem maszyn CNC, takich jak np. routery, wycinarki czy lasery. Zajmowałem się tym do niedawna.

J.T.: Kiedy zaangażował się Pan w życie polonijne?

A.G.: W zasadzie od początku pobytu. Uczestniczyłem w protestach antykomunistycznych pod konsulatem PRL-u w Sydney. Później przewodziłem tym protestom, a nawet im przewodziłem. Pamiętam szczególnie protesty po zabiciu w Polsce księży Sylwestra Zycha, Stanisława Niedzialaka i Stefana Suchowolca, protesty majowe w 1988 roku oraz protesty przy 30-procentowych wyborach. Stałem na stanowisku, że nie należy dyskutować z komunistami w Magdalence. I że „Solidarność” nie powinna się zgodzić na 30 % wybory. Niestety się zgodziła.[1]

Adam Gajkowski pod konsulatem z tablicą „domagamy się legalizacji Solidarności”

Po wyborach działy się w Polsce kolejne niepokojące rzeczy takie jak np. wyprzedawanie majątku państwowego. Komuniści uwłaszczyli się na nim podczas swoich rządów, a po 1990 roku wyprzedawali go masowo. Duży udział w tym procederze miał Janusz Lewandowski, obecnie działający w szeregach Platformy Obywatelskiej.

Gdy w 1992 roku – przy okazji służbowej delegacji do Londynu – odwiedziłem Polskę pierwszy raz od wyjazdu, zobaczyłem wielką biedę. Pamiętam rozmowę z jedną starszą panią, która poprosiła mnie, abym nie wyrzucał śmieci do śmietnika, tylko zostawił je przed altaną, aby mogła sobie z nich wybrać coś przydatnego jeszcze do zjedzenia lub do użycia. Tego typu transformacja ustrojowa mnie przeraziła. Tamte państwo polskie nie miało szacunku dla ludzi najbardziej potrzebujących pomocy.

Tutaj odwołam się do pozytywych działań obecnie rządzącej partii, która 240 miliardów złotych odzyskanych z przekrętów watowskich przekazała w formie programów 500+ ludziom najbardziej potrzebującym w polskim społeczeństwie. I tym samym uniemożliwiła wzbogacanie się różnego typu banksterom.

J.T.: Powróćmy jeszcze do Pana działalności polonijnej. Czy oprócz działań antykomunistych były też jakieś inne obszary działalności?

A.G.: Aktywnie działałem w Stowarzyszeniu Społeczno-Kulturalnym w Nowej Południowej Walii – organizacji skupiającej byłych działaczy „Solidarności”. Organizowaliśmy koncerty związane z obchodami rocznic wybuchu Powstania Warszawskiego czy powstania „Solidarności”. W początkowych latach działalności Stowarzyszenia, końcówce lat 80. XX wieku, organizowaliśmy różnego typu happeningi pod konsulatem PRL-u (np. wieszając czerwonego komunistę).

W 2005 roku, na 25-lecie powstania „Solidarności”, powołaliśmy do życia „Naszą Polonię”. Obchody jubileuszowe w Sydney uczczono dwoma imprezami zorganizowanymi przez dwa oddzielne podmioty. W wydarzeniu zorganizowanym przez „Naszą Polonię”, w Sali Lustrzanej Klubu Polskiego w Ashfield, wzięli udział byli działacze „Solidarności” i ich rodziny (łącznie ponad 100 osób), zaś w odbywającej się tydzień wcześniej imprezie Rady Naczelnej działacze polonijni świętowali urodziny „Solidarności” bez… „Solidarności”. Nas na tę uroczystość nie zaproszono ani w charakterze gościa ani współorganizatora.

W ramach prowadzonych przez „Naszą Polonię” działań było zapraszanie do Australii historyków, przedstawicieli świata muzyki (m.in. Makowieckich, Kołakowskich), dziennikarzy i publicystów, reprezentujących poglądy prawicową. Jesteśmy też inicjatorami i koordynatorami akcji sadzenia „Katyńskich Dębów Pamięci”. Dotychczas posadzono 21 takich drzew: 6 w Maraygon (NSW), 5 w Penrose Park (NSW) u ojców paulinów, 5 w Canberze (ACT) u księży chrystusowców oraz 5 w Keysborough (VIC) również u księży chrystusowców.

W roku 2015, organizacje patriotyczne zdecydowały się wejść w struktury federacji w Nowej Południowej Walii. Na zjeździe Rady Naczelnej Polonii Australijskiej w Brisbane, w  2016 roku, wystawiliśmy swojego kandydata na prezesa, jednak przegrał on zaledwie kilkoma głosami. Sytuacja ta skłoniła Radę Naczelną do przeciwdziałania wpływowi patriotycznych środowisk w Radzie i oddaliła szanse (przynajmniej te matematyczne) prawicowych organizacji polonijnych na przewodzenie Polonii australijskiej.

J.T.: Od 2018 roku jest pan prezesem Federacji Polskich Organizacji w Nowej Południowej Walii.

A.G.: Tak, już 5 rok przewodniczę tej nadrzędnej polonijnej organizacji w NPW. Cieszę się, że udało mi wyprostować i „uzdrowić” sytuację finansową organizacji. Obecnie mamy więcej dochochów niż wydatków.

Po drugie, dokonaliśmy modernizacji statutu organizacji tak, aby spełniał standardy określone dla organizacji polonijnych działających w Australii.

Wspomogłem też wiele organizacji, nie tylko z NSW, w procesie aplikowania o granty w Polsce. Organizacje te zaczęły składać wnioski i otrzymywać dofinansowenie na prowadzone przez siebie działania. W kilku sytuacjach potwiedzałem wiarygodność organizacji polonijnych działających na terenie naszego stanu.

J.T.: Oprócz działalności politycznej i kulturalnej realizował Pan także inicjatywy o charakterze religijnym. Proszę opowiedzieć o tych działaniach.

A.G.: Mieszkając jeszcze w hostelu w Chester Hill poznałem księży chrystusowców, którzy przyjeżdżali do znajdującej się koło hostelu kaplicy odprawiać msze święte po polsku. Byli to ks. Stanisław Wrona SChr (ówczesny prowincjał zgromadzenia), ks. Józef Kołodziej SChr i śp. ks. Krzysztof Chwałek SChr. Przez szereg lat blisko współpracowałem z księżmi chrystusowcami. Przez wiele lat przewodniczyłem Radzie Parafialnej, działającej przy kościele w Minto, gdzie odbywają się msze święte po polsku. Obecnie jestem doradcą tej Rady.

W 1986 roku dowiedziałem się od znajomych, że do Australii przybyli ojcowie paulini. Często jeździłem na ich „farmę” w Penrose Park, oddaloną od Sydney o 150 km, aby pomagać różnych pracach (m.in. w karczowaniu terenu). Byłem autorem cegiełki na budowę sanktuarium i wsparcie działalności ojców paulinów. Miejsce to było mi tak bliskie, że skłoniło mnie do napisania wiersza o sanktuarium w Penrose Park.

W 1990 roku kolega zachęcił mnie do opracowania Drogi Krzyżowej, takiej jaka jest znana w polskiej tradycji. Misterium Męki Jezusa Chrystusa w Penrose Park miało być w języku polskim, ale ja uparłem się na wersję angielską, aby zwiększyć szansę dotarcia do większej liczby odbiorców i zoptymalizować koszty realizacji przedsięwzięcia. Tekst Drogi Krzyżowej napisałem w oparciu o ewangelię. Przez lata reżyserowałem to przedstawienie, a także grywałem (czasami nawet po kilka ról). Po skromnych początkach, udało się ojcom pozyskać nawet profesjonalny sprzęt nagłaśniający.

J.T.: Piękna inicjatywa. Czy spektakle wciąż się odbywają?

A.G.: Tak. Corocznie przybywa na nie 4-5 tysięcy wiernych, a z pierwotnej obsady wciąż gra Paweł Dąbrowski, wcielający się w rolę m.in. Judasza i jeszcze innego apostoła. Sam w to przedsięwzięcie byłem zaangażowany do 2001 roku.

Pomimo starań nie udało mi się jednak wprowadzić większej ilości elementów modlitewnych. Sprawić, aby ta Droga Krzyżowa była bardziej modlitwą niż przedstawieniem teatralnym. To moje marzenie nie mogło się spełnić głównie przez to, że mieliśmy za mało osób ze świeckiej obsługi kościelnej chętnych do poprowadzenia uzupełniających części modlitewnych. Pomimo tego, przedstawienie jest dobre i wciąż trafia do sumień ludzkich.

J.T.: Na koniec jeszcze dwa pytania o Polonię. Jakie wyzwania, które przed nią stoją?

A.G.: Jako działacz Federacji Organizacji Polskich w NSW zdaję sobie sprawę, że reprezentujemy jedynie 5% Polonii naszego stanu. Większość Polaków, którzy przyjechali do Australii, nie chce włączać się w działania naszej lub innej organizacji, bo w przeszłości widzieli hermetyczne struktury organizacyjne. Przyznam, że osobiście też zniechęliło mnie to działalności na początkach mojego pobytu w Australii. W czasach komunizmów, owszem, wieczny prezes i struktura hermetyczna miały swoją zasadność, żeby nie dać się zinfiltrować przez służby komunistyczne. Po ’89 trzeba było jednak zerwać z tą hermetycznością i należało otworzyć się szeroko na Polonię. Przede wszystkim zerwać z tradycją, że jeśli już raz zostałeś prezesem to musisz nim być do końca życia.

Dobrze, że obecnie w statutach wielu organizacji polonijnych następują zmiany dotyczące długości kadencji prezesów (np. status federacji NSW wskazuje 6-letni (trzy 2-letnie kadencje) okres sprawowania funkcji prezesa). Stwarza to możliwość dołączenia się do organizacji nowych osób pragnących wnieść swoje pomysły i propozycje inicjatyw. Prezes, jeśli jest niezastąpiony, zawsze może zostać członkiem zarządu i dalej wspierać daną organizację.

Poza tym myślę, że organizacje polonijne powinny być bardziej aktywne w przybliżaniu Polonii swoich działań i przez to zwiększać zasób osobowy oraz zasięg swojej działalności.

J.T.: Nad czym powinniśmy pracować?

A.G.: Jako Polonia powinniśmy próbować tworzyć lobbying na rzecz Polski. Polonia powojenna była bliżej osiągnięcia tego celu, bo pomimo różnic w poglądach (obozy piłsudczyków i narodowców) zawsze umieli wspólnie orędować za sprawami ważnymi dla Polski. Dla przykładu wspomnę o jednym wydarzeniu.

W 1986 roku nowo nominowany ambasador austalijski na placówkę PRL w Warszawie przed swoim wylotem spotkał się z działaczami polonijnymi (ja również byłem obecny na tym spotkaniu). Bez wględu na swoje poglądy polityczne działacze ci umieli przedstawić wspólną wizję, jak taki ambasador Austalii powinien się zachowywać w stosunku do rządu PRL-u. Oczywiście to była ich wizja i ambasador nie musiał jej realizować. We wspólnym działaniu tych działaczy tworzących „wspólny front” widać było jednak troskę o Polskę i sprawy polskie.

Współczesnej Polonii australijskiej trudno jest stworzyć lobby w rządzie federalnym za promowaniem polskich biznesów i przedsięwzięć w Australii lub zachęcaniem australijskich firm do inwestowania w kluczowe obszary w Polsce. Powinnyśmy nauczyć się rozmawiać ze sobą i wspólnie działać na rzez spraw ważnych dla Polski i Polonii.

J.T.: Dziękuję za rozmowę.

Adam Marian Gajkowski – urodzony 15 kwietnia 1960 roku w Sopocie. Z wykształcenia technik energetyk. W latach 1976–85 działacz antykomunistyczny. Przewodniczący „Solidarności” w Zakładzie Remontowym Energetyki w Gdańsku. Delegat ZRE na obradach „Solidarności” w hali BHP w stoczni gdańskiej (1980). Uczestnik i organizator akcji protestacyjnych na terenie Gdańska. W latach 1982–1983 więzień polityczny, uwolniony na mocy amnestii w maju 1983 roku. Na emigracji w Australii od maja 1985 roku. Zawodowo związany z branżami tekstylną, produkcyjną i programowaniem maszyn CNC. Od 1986 roku działacz sydneyskiej Polonii. Członek Ruchu Odbudowy Polski i przewodniczący oddziału ROP w Australii i Nowej Zelandii. Współzałożyciel i członek Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego w Nowej Południowej Walii, Stowarzyszenia „Nasza Polonia” (od 2005) oraz Światowego Stowarzyszenia „Republika Polonia” (2020). Prezes Federacji Polskich Organizacji w stanie Nowa Południowa Walia w Australii (od 2018). Członek Polonijnej Rady Konsultacyjnej przy Senacie RP IX kadencji powołanej przez Marszałka Stanisława Karczewskiego we wrześniu 2016 roku.

Laureat odznaczeń:
2013 – statuetką „Animus et Semper Fidelis” przyznana przez Polskie Stowarzyszenie Morsko-Gospodarcze im. Eugeniusza Kwiatkowskiego.

W 2018 roku przez prezydenta RP Andrzej Dudę:
• Krzyżem Wolności i Solidarności,
• Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski (za wybitne zasługi na rzecz przemian demokratycznych w Polsce, za osiągnięcia w podejmowanej z pożytkiem dla kraju pracy społecznej i zawodowej),
• Medalem Stulecia Odzyskanej Niepodległości za działalność na rzecz niepodległości Polski.


[1] Dla przypomnienia chodzi o słynne rozmowy w Magdalence, których efektem było porozumienie komunistów, demokratycznej opozycji i przedstawicieli kościoła w sprawie zorganizowania wolnych wyborów. Gdy w pierwszej turze komuniści nie dostali się do Sejmu, nastąpiła konsternacja i panika w lewicowym środowisku solidarnościowym. W związku z zaistaniałą sytuacją Lech Wałęsa wzywał do zorganizowania dogrywki do tych wyborów. Wtedy też zniesiono limity głosów, jakie muszą uzyskać komuniści, aby dostać się do Sejmu. Udało im się w ten sposób wypełnić to 70% miejsc.

Zdjęcia zamieszczone w wywiadzie są własnością Adama Gajkowskiego.
Do tytułowej grafiki wykorzystano zdjęcie autorstwa Andre-Morawski (St-Annes-0040-731×1024).

Wywiad ,,O Polonii, kandydowaniu do Sejmu i działalności antykomunistycznej – rozmowa z Adamem Gajkowskim” jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 4.0 Międzynarodowa. Pewne prawa zastrzeżone na rzecz Portal Polonii w Wiktorii (tekst), Federacji Polskich Organizaji w Wiktorii (tekst), Justyny Tarnowskiej (tekst), Adama Gajkowskiego (tekst i zdjęcia) i Andre-Morawski (zdjęcie tytułowe). Utwór powstał w ramach zlecania przez Kancelarię Prezesa Rady Ministrów zadań w zakresie wsparcia Polonii i Polaków za granicą w 2023 roku. Zezwala się na dowolne wykorzystanie utworu, pod warunkiem zachowania ww. informacji, w tym informacji o stosowanej licencji i o posiadaczach praw.