O papieskiej barce, schronisku narciarskim „Tatry” i działalności społecznej – rozmowa z Teresą i Zbigniewem Zergerami

Z cyklu „Wasze historie” prezentujemy wywiad z Teresą i Zbigniewem Zergerami, działaczami społecznymi od 60 lat aktywnie włączającymi się w życie polonijne w Wiktorii.

HISTORIA ZBIGNIEWA

Justyna Tarnowska [J.T.]: Koniec wojny zastał Pana rodzinę w obozie pracy w Solingen. Jak tam trafiliście?

Zbigniew Zerger [Z.Z.]: W 1944 roku wywieźli naszą sześcioosobową rodzinę na przymusowe roboty do Niemiec. Podczas prawie dwuletniego pobytu w obozie rodzice pracowali w fabryce. My, jako dzieci, cały wolny czas spędzaliśmy bawiąc się, bowiem szkół dla dzieci robotników nie było.

Mieszkaliśmy w baraku, gdzie bylo około 70 osób i które były zlokalizowane przy korcie tenisowym. Warunki bytowe i wyżywienie były bardzo słabe. Najgorsze jednak były regularne nocne naloty wojsk amerykańskich i brytyjskich na miasto, przez co nawet 3–4 razy w nocy musieliśmy uciekać przez las do znajdującego się niedaleko mostu, pod którym chroniliśmy się przed bombardowaniem. Zdarzało się niestety, że podczas ucieczki szukający schronienia robotnicy tracili życie.

J.T.: Kiedy zostaliście przeniesieni do obozu dla uchodźców wojennych?

Z.Z.: W 1945 roku trafiliśmy do polskiego obozu dla dipisów. Było biednie, bo nie można było pracować. Każdy handlował tym, czym miał. Raz w miesiącu uchodźcy otrzymywali paczki z organizacji United Nations Relief and Rehabilitation Administration (UNRRA). Oprócz rzeczy pierwszej potrzeby takich jak konserwy można było czasem dostać nawet jakąś czekoladę.

Przebywając w obozie około czterech lat, mieliśmy możliwość pobierania nauki w polskiej szkole, uczęszczania na polskie msze święte do niemieckiego kościoła i uczestniczenia w życiu organizacji polonijnych takich jak na przykład harcerstwo.

J.T.: Czy rodzice rozważali powrót do kraju?

Z.Z.: Prawdę powiedziawszy nie mieliśmy do czego wracać. Moja rodzina pochodziła spod Lwowa, a tereny te nie należały już do Polski. Tata zdecydował, że musimy wyjechać najdalej jak się da od nękanej od wielu lat wojnami Europy. W Niemczech nie mogliśmy zostać, bo Niemcy nie chcieli dipisów.

J.T.: Które kraje braliście pod uwagę?

Z.Z.:  Chcieliśmy jechać do Ameryki, ale Amerykanie szukali osób samotnych i do tych wiz kolejka była najdłuższa. Kraje Ameryki Południowej – Argentyna i Brazylia – również oferowały prace kontraktorskie, jednak na miejscu okazywało się, że warunki bytowe są słabe i jest ogólnie biednie (kuzyn ojca wyjechał do Argentyny i nie polecał nam tego kierunku).

Rodzice złożyli więc dwa wnioski, do Ameryki i do Australii. Ucieszyliśmy się, kiedy po około trzech miesiącach czekania otrzymaliśmy pozytywną wiadomość z komisji australijskiej. Jednakże proszę sobie wyobrazić nasze zaskoczenie, gdy niedługo po tym dostaliśmy informację – również pozytywną – z komisji amerykańskiej. Decyzji nie zmieniliśmy, bo drewniana skrzynia z naszymi rzeczami była już w drodze na australijski ląd.

J.T.: Jak wyglądały Wasze ostatnie miesiące przed opuszczeniem Europy?

Z.Z.: Przenieśli nas do obozu przejściowego w Niemczech. W znajdujących się tam powojskowych koszarach spędziliśmy kilka miesięcy. Mieszkaliśmy w barakach osobnych dla kobiet i mężczyzn. Podczas tego pobytu musieliśmy przejść badania lekarskie, które stanowiły ważny punkt w procesie wnioskowania o wyjazd.

Na tydzień przed naszym wyjazdem do Neapolu, skąd mieliśmy wyruszyć w podróż morską do Australii, zdarzyła się wielka tragedia. Mój starszy brat utopił się. Wyjazd przełożyliśmy o tydzień, aby móc pochować syna i brata.

J.T.: Do Australii przybyliście w 1949 roku.

Z.Z.: Do Melbourne przypłynęliśmy na pokładzie statku wojskowego „Nelly III” 13 listopada 1949. Był to trzeci rejs tego okrętu do Australii. Podróż trwała 6 tygodni. Mieszkaliśmy w pomieszczeniach podzielonych ze względu na płeć. Ja z młodszym bratem i ojcem w jednej części, mama z siostrą – w drugiej. Spaliśmy na 3-kondygnacyjnych pryczach. Na statku serwowano trzy posiłki dziennie. Ogólnie dobrze wspominałem tę podróż, bowiem jako 13-letni chłopak z ciekawością mogłem badać statek.

J.T.: Jak wyglądało Wasze życie po przyjeździe do Australii? Jak odnaleźliście się w nowym miejscu?

Z.Z.: Z Melbourne przewieźli nas do przejściowego obozu dla imigrantów w Bonegilli, gdzie w niekomfortowych warunkach spędziliśmy 2 tygodnie. Następnie przez 2 lata mieszkaliśmy w Midway Migrant Hostel w Maribyrnong. Warunki zakwaterowania były specyficzne – mieszkaliśmy w blaszanych beczkach, ale za to były 3 posiłki dziennie i czysta pościel co tydzień. Pomimo wszystko rodzice zawsze wspominali ten okres jako szczęśliwy i pełen spokoju.

J.T.: Gdzie rodzice podjęli pracę?

Z.Z.: W tamtych czasach o pracę nie było trudno. Firmy same zgłaszały się instytucji zajmującej się imigrantami, informując ilu ludzi i do jakiej pracy potrzebują. Stawki dla nowych imigrantów były takie same jak dla Australijczyków, co było motywujące do pracy dla osób odbywających przymusowe dwuletnie kontrakty. Na początku naszego pobytu w Australii mama podjęła pracę w obozowej kuchni, zaś tata w firmie Humes Pipes.

J.T.: Czy chcieliście się usamodzielnić?

Z.Z.: Tak. Każdy nowy imigrant chciał mieć swój własny dom. Niestety rodziny nie miały szansy wynająć domu ani mieszkania, bo po prostu nie było ich na rynku. Zatem odkładało się ile mogło, aby nazbierać odpowiednią sumę i kupić kawałek ziemi.

Nam udało się kupić działkę w Yarraville, niedaleko cmentarza. Tam, mój tata z pomocą kolegów wybudował murowany dom z podwójnej cegły, w którym zamieszkaliśmy w 1953 roku. Rodzice mieszkali w nim do swojej śmierci. Siostra zdecydowała się wybudować dom naprzeciwko rodziców.

J.T.: Dom z podwójnej cegły a nie drewniany?

Z.Z.: Europejczycy zazwyczaj chcieli mieć murowane domy, chociaż większość domów budowana była z drewna, którego było tutaj pod dostatkiem. W latach pięćdziesiątych żeby zdobyć cegły, cement czy dachówki trzeba było się nieco napracować, bo były one towarem deficytowym. Na przydział materiału budowlanego czekało się dwa lata. Dzięki pracy w Humes Pipes, tata mógł szybko dostać cement, a także połówki cegieł, pozostałe po innych budowach, które wynajętą ciężarówką zwoził na naszą działkę. Jako doświadczony murarz umiał je wykorzystać do budowy domu.

Pierwszy dom rodziców w Yarraville (1953)

J.T.: A jak wyglądała sytuacja z edukacją imigranckich dzieci? Jak zaczął Pan naukę w szkole australijskiej?

Z.Z.: Z racji na fakt, że nie umiałem mówić po angielsku, znajomy rodziców napisał mi list po angielsku, z którym poszedłem do dyrektora szkoły w Footscray. Dyrektor przeczytał, popatrzył na mój niski wzrost i zapisał do czwartej klasy, choć tak naprawdę powinienem był trafić do szóstej. Po pół roku nauki przenieśli mnie do piątej klasy. Ostatnią klasę szkoły podstawowej opuściłem. Naukę ponownie zacząłem w szkole średniej – Williamstown High School, po której kontynuowałem edukację w Footscray Technical College (obecnie Victorian University of Technology).

J.T.: Jaką wybrał Pan ścieżkę kariery zawodowej?

Z.Z.: Skończyłem studia inżynierskie ze specjalnością mechaniki maszyn. Na początku pracowałem w państwowym laboratorium, potem w kilku prywatnych firmach. Wreszcie zdecydowałem się założyć własny biznes. Przez 15 lat produkowaliśmy wyciągi chemiczne – ważne wyposażenie laboratoriów chemicznych, służące do przeprowadzania badań laboratoryjnych w sterylnych warunkach. Z naszych wyciągów korzystały takie firmy i instytucje jak Monash University czy Robert Bosch.

J.T.: Wracając do wątku początków życia nowych migrantów w Australii, czy Polacy wtenczas pomagali sobie nawzajem?

Z.Z.: Owszem. Wspierali się. Dzielili informacjami. Chcieli być razem. Dla przykładu opowiem, jak to było z kupowaniem działek i budową domów. Jak ktoś dowiedział się, że sprzedają działki to zachęcał innych kolegów do kupna w tej samej okolicy. Potem, gdy trwały budowy, chłopaki wspólnie wylewali fundamenty, murowali, tynkowali i wykańczali domy. Jak skończyli u Franka to zaczynali budować u Józka. Wzajemne wsparcie i życzliwość były ogromne.

J.T.: Czy Pana rodzice po przyjeździe do Australii włączyli się w życie polonijne?

Z.Z.: Tata aktywnie działał w Stowarzyszeniu Polaków w Kingsville i pomagał ze szwagrem w budowie Domu Polskiego „Millenium”. Jako rodzina uczęszczaliśmy na niedzielne msze święte do kościoła św. Augustyna w Yarraville. Było też harcerstwo i szkółka polska, w której uczyła się setka dzieci. Pamiętam ożywione życie polonijne z wieloma koncertami, akademiami rocznicowymi i co miesięcznymi zabawami, w których brało udział z 300 osób. W latach pięćdziesiątych Polacy trzymali się razem, bo ich marzeniem było zbudowanie drugiej Polski tu, w Australii.

J.T.: Od prawie początku swojego pobytu w Australii był Pan związany z harcerstwem i klubem piłki nożnej „Polonia” (obecnie Western Eagles FC).

Z.Z.: Chciałem być pośród ludzi. Zacząłem od harcerstwa, a potem rozmiłowałem się w sporcie. Grałem w juniorach, potem w senioram, w końcu trenowałem innych.

Zbyszek (klęczy, drugi od lewej) w juniorkach (U18) reprezentuje Wiktorię podczas rozgrywek ogólnoaustralijskich (1954)

J.T.: Czy angażował się Pan także w organizacjach australijskich?

Z.Z.: Tak, przez 25 lat byłem ratownikiem górskim na Mt Buller. Cieszył mnie fakt, że mogę komuś pomóc.

J.T.: Z tego co wiem, Pana pasja do pomagania innym nie minęła.

Z.Z.: Zawsze lubiłem pomagać. Pamiętam, że jak mieszkaliśmy w Mount Waverley pomagałem starszym osobom mieszkającym w okolicy. Teraz też zdarza mi się pomóc znajomym.

J.T.: Na przestrzeni lat działał Pan aktywnie w wielu organizacjach polonijnych. Z jakich inicjatyw, które Pan organizował lub w których brał Pan udział, jest Pan najbardziej dumny?

Z.Z.: Najbardziej jestem dumny z wybudowania barki stanowiącej podest dla papieża Jana Pawła II podczas jego spotkania z Polakami na stadionie MCG w 1986 roku oraz z wybudowania schroniska narciarskiego „Tatry” na Mount Buller.

J.T.: Proszę opowiedzieć, co lub kto skłonił Pana do budowy barki?

Z.Z.: Ks. Wiesław Słowik, koordynator wikoriańskiego Komitetu Organizacyjnego spotkania Jana Pawła II z Polakami zapytał mnie, czy nie byłbym w stanie zbudować barki. Z racji na fakt, że nigdy wcześniej na spotkaniach z papieżem nie było takiego podium pomyślałam, że to dobry pomysł i zgodziłem się wybudować barkę.

Pracę zacząłem od lektury znalezionych w bibliotece książek poświęconych budowaniu łodzi. Temat był skomplikowany, ale nie poddałem się. Sporządziłam rysunki i przystąpiłem do budowy w ogrodzie naszego domu w Mount Waverley. Barkę zbudowałem w czterech częściach, aby można było ją późnej przetransportować. Powstała barka miała wymiary 9 na 3,5 metra, a całości dopełniał kilkumetrowy żagiel, który uszyłem z pomocą jednej Siostry Zmartwychwstanki na sali w sanktuarium w Essendon.

Budowa barki u nas w ogrodzie w Mt Waverley (1986)

Podczas obywającego się u nas w domu BBQ (podczas którego zbieraliśmy datki na prace wykończeniowe i dekoracyjne) zrobiliśmy oficjalny test wytrzymałościowy barki. 15 pań weszło na łódź i nic się nie zawaliło. Ks. Słowik, który dopytywał wcześniej, czy barka na pewno wytrzyma ludzki ciężar, odetchnął z ulgą. Test zdała zarówno barka, jak i jej konstruktor.

Transport barki z Mt Waverley na stadion MCG (1986)

Wiele emocji budził też transport barki na stadion. Cała akcja musiała być uzgodniona z władzami miasta i zostać przeprowadzona nocą. Pamiętam dekorowanie stadionu i montowanie barki. I to uczucie spełnienia, kiedy 26 listopada 1986 roku około 4 nad ranem promienie słońca rozświetliły barkę i pokazała się ona w pełnej krasie. Poczułem wtedy ogromne wzruszenie.

Barka na stadionie MCG (1986)
Papież Jan Pawell II na barce podczas spotania z Polonią (1986)

Barka została też oficjalnie zwodowana. Moja żona Teresa czyniła honory matki chrzestnej rozbijając butelkę szampana o bok łodzi.

Teresa Zerger [T.Z.]: Mąż był tak przejęty pracami organizacyjnymi i sprzątaniem po spotkaniu, że nie było go w domu przez cztery dni. Już się niepokoiłam, co się z nim dzieje.

J.T.: Co się potem stało z barką?

Z.Z.: Została przewieziona do Rowville. Przez kilkanaście lat stała schowana w szopie. Była odsłaniana przy okazji organizacji mszy świętych (np. podczas Targów Polskich). Na emeryturze chciałem ją odnowić. Niestety nie zdążyłem.

J.T.: A co skłoniło Pana do budowy schroniska narciarskiego?

Z.Z.: Ponad 60 lat temu grupa pasjonatów narciarstwa chciała założyć klub narciarski. Aby dostać działkę na Mt Buller musiała mieć 25 członków. Zgłosiłem się wraz z dwoma kolegami-studentami. Na spotkaniu w starym Domu Polskim w Parkville próbowaliśmy dobić do wymaganej liczby członków, co nie było takie łatwe. Do zapisania się do klubu zaprosiliśmy również moją przyszłą żonę, która właśnie wychodziła po skończonej próbie chóru „Syrena”, a której brat był już członkiem naszego Klubu. Ostatnim członkiem Klubu został… kotek.

Budowa schroniska narciarskiego „Tatry” na Mt Buller. Zbigniew stoi drugi od lewej, Teresa stoi w drzwiach (1962)

Klub Narciarski „Tatry” od początku był prywatną inicjatywą, zrzeszającą rodziny członków. Na początku wybudowaliśmy małe schronisko na 10 osób. Z czasem, gdy zainteresowanie rosło, rozbudowaliśmy obiekt. Obecnie w ośrodku może być zakwaterowanych 36 osób, które mają do dyspozycji w pełni wyposażoną kuchnię, łazienki w pokojach i salon z widokiem na góry. Ośrodek ma mnóstwo polskich akcentów dekoracyjnych.

Odwiedź stronę Tatry Ski Club.

J.T.: W historii Polonii wiktoriańskiej zapisał się także legendarny epizod z Pana udziałem, kiedy to w przebraniu wziął Pan udział w licytacji „Tygodnika Polskiego”. Proszę opowiedzieć szczegóły tego wydarzenia.

Z.Z.: Wieloletni redaktor „Tygodnika Polskiego” Roman Gronowski w swoim testamencie zapisał maszyny drukarskie Edwardowi Myszce a nazwę „Tygodnik Polski” i listę prenumeratorów Joli Wolskiej i jednej pani mieszkającej w Polsce. Po śmierci red. Gronowskiego, zarządy wiktoriańskiej Federacji i Stowarzyszenia Kościuszki zastanawiały się, jak rozwiązać tą sytuację, aby społeczność polska mogła w dalszym ciągu wydawać „Tygodnik”.

Po rozmowach, pan Myszka obiecał współpracę i użyczenie maszyn drukarskich w celu drukowania gazet, zaś Pani Wolska powiedziała, że chce wystawić gazetę na aukcję.

W trzech numerach tygodnika, które ukazały się pod inną nazwą, opisano całą sytuację, aby opinia publiczna wiedziała, co się dzieje. Stowarzyszenie Kościuszki chciało wylicytować pismo za dolara i miało nadzieję, że nikt z Polonii nie będzie się z nimi licytował. Okazało się jednak, że wiele osób było zainteresowanych kupnem gazety. Aby zwiększyć szanse na wygranie licytacji, potrzebowaliśmy kogoś drugiego do licytowania.

J.T.: Jak wyglądała licytacja?

Z.Z.: Byłem wtenczas młody, więc ucharakteryzowałem się na starszego mężczyznę zakładając perukę z czarnymi długimi włosami, pożyczoną od żony pana Białowieyskiego. Usiadłem z tyłu, obserwowałem sytuację i podbijałem kwotę. Licytacja zaczęła się od jednego dolara, którego dał Ryszard (Rychu) Dutkowski, skarbnik Stowarzyszenia Kościuszki. Licytacja szybko osiągnęła 1800 dolarów. Z racji na niską kwotę wysyłki i wysokość kwoty rejestracyjnej, maksymalnie mogliśmy dać 3 tysiące dolarów, bo byliśmy pewni że w rok spłacimy aukcję. Szczęśliwie, udało mi się właśnie tą kwotą wygrać licytację.

Gdy po aukcji poszedłem do pokoju z agentami podpisywać papiery, uczestnicy wydarzenia zastanawiali się, czy gazetę kupił konsul komunistycznej Polski czy może Żydzi.

Funkcjonariusze Australijskiej Organizacji ds. Bezpieczeństwa Wewnętrzego (eng. Australian Security Intelligence Organisation, ASIO), którzy obserwowali różne wydarzenia odbywające się w naszej społeczności m.in. msze święte w kościele w Richmond i tę właśnie aukcję, i którzy znali mnie i żonę, odwiedzili nas w domu dopytując po co tam byłem. Nie chcieli, abym miał jakieś problemy.

HISTORIA TERESY

J.T.: Kiedy Pani rodzina przybyła do Australii i jakie były okoliczności tego przyjazdu?

T.Z.: W 1941 roku wywieziono mnie z mamą i babcią z rodzinnej Kołomyj (leżącej wtenczas na terenach Polski, a obecnie na Ukrainie) na roboty do Niemiec. W drodze do Niemiec, w Pabianicach urodził się mój brat. W niemieckiej Bawarii mieszkaliśmy u katolickiego gospodarza. Mama pracowała ciężko na roli, zaś babcia opiekowała się mną i bratem.

Po zakończeniu wojny, mama zaczęła szukać swojego męża, który był w wojsku, a od którego przez całą tą wojenną zawieruchę nie miała żadnych wieści. Ktoś doradził mamie, aby zgłosiła się z pomocą do Czerwonego Krzyża. Była to dobra podpowiedź. Okazało się bowiem, że tata szuka również nas. Po dwóch tygodniach od nawiązania kontaktu mógł już do nas przyjechać.

J.T.: Jak długo przebywaliście w obozie dla uchodźców wojennych?

T.Z.: Cztery lata. Podobnie do innych uchodźców, rodzice chcieli wyjechać najdalej jak się da od Europy. Podczas rejsu wojskowym statkiem General Langfitt, którym wypłynęliśmy z Neapolu w grudniu 1949, z zainteresowaniem studiowano atlas świata i szukano Australii, o której ludzie nic nie wiedzieli. Nawet, gdzie się znajduje. Co ciekawe, płynęliśmy przez Kanał Suezki, który był wtenczas jeszcze otwarty.

Do Melbourne dopłynęliśmy 14 stycznia 1950 roku. Po przybyciu na australijski ląd zabrali nas pociągiem do przejściowego obozu w Bonegilli, gdzie spędziliśmy dwa miesiące. Przez kolejne dwa lata mieszkaliśmy w Broadmeadows Migrant Hostel.

J.T.: Jak wyglądało Wasze życie po przyjeździe do Australii?

T.Z.:  Dla rodziców na pewno był to bardzo trudny czas. Za oszczędzone 36 funtów kupili działkę w dzielnicy Deer Park, znajdującej się wtenczas na peryferiach Melbourne. Tam wybudowali nasz pierwszy dom. Po około czterech latach przenieśliśmy się do Prahran.

Tata podjął pracę w zawodzie młynarza, gdyż pochodził z młynarskiej rodziny posiadającej młyn w Kołomyj nad rzeką Prut. Mama zaś zatrudniła się w kuchni w hotelu Windsor – była to pierwsza praca w jej życiu.

J.T.: Gdzie pobierała Pani nauki?

T.Z.: Po liceum poszłam na studia do Stott Business College (SBC) – do szkoły dla dziewcząt, gdzie nauczyłam się pisać na maszynie i przeszłam podstawowy kurs finansowy. W latach sześćdziesiątych dziewczęta zazwyczaj kształciły się na pielęgniarki, nauczycielki, ekspedientki. Wiele z nich nie miało ukończonych studiów wyższych, bo nie było to wymagane. Dzięki zdobytemu wyższemu wykształceniu mogłam podjąć bardzo dobrze płatne prace za dzienną stawkę 10 funtów.

J.T.: Kiedy zaczęła Pani pracować jako tłumaczka?

T.Z.: Po skończeniu szkoły SBC pracowałam w Departamecie ds. Imigracji (eng. Department of Immigration), a późnej jako sekretarka w Intergovernmental Committee for European Migration (ICEM). Gdy w Australii otworzono pierwsze na świecie telefoniczne biuro tłumaczy – Telephone Interpreting Service (TIS) – przeniosłam się właśnie tam.

Pracy w biurze TIS było bardzo dużo, bowiem z naszych usług korzystały także inne anglojęzyczne kraje takie jak np. Wielka Brytania. Z racji na różnicę czasu, często musiałam tłumaczyć w godzinach nocnych. Pamiętam tłumaczenia spraw Cyganów, którzy wtenczas aktywnie emigrowali do Wielkiej Brytanii, czy tłumaczenia dla Lecha Wałęsy, blokowane przez służby bezpieczeństwa.

Z panem Lechem Wałęsą w Domu Polskim „Syrena” w Rowville (2003)

Z.Z.: Nocne telefony były od policji, która często pośredniczyła w różnych sprawach. Od czasu do czasu trzeba było jechać na posterunek. Musiałem interweniować, żeby żona sama w nocy nie musiała jechać samochodem i żeby policjanci przyjechali po nią, a potem odwieźli do domu. Obawialiśmy się trochę, co pomyślą o nas sąsiedzi, jak w nocy będzie odwiedzała nas policja.

J.T.: Czy lubiła Pani swoją pracę?

T.Z.: Tak. Dzięki pracy tłumacza poznałam bardzo wielu ludzi. Części z nich udało mi się pomóc w znalezieniu mieszkania, pracy czy sprzętów AGD, które składowaliśmy z mężem w swoim garażu. Próbowałam pomóc tym ludziom w zaklimatyzowaniu się w nowym miejscu.

Do dzisiaj spotykam się z wyrazami sympatii ze strony osób, którym kiedyś pomogłam jako tłumaczka. Rozpoznają mnie, przestawiają bliskim i przypominają, co to była za sprawa i jakie tłumaczenie.

J.T.: Czy była jakaś sytuacja, która negatywnie lub pozytywnie zaskoczyła Panią jako tłumacza?

T.Z.: Pamiętam jedną przykrą sytuację, jak w sądzie tłumaczyłam sprawę rodzinną, której stronami była matka i syna. Ona nie rozumiała po angielsku, a on nie rozumiał po polsku. Dziwna sytuacja, ale jak poznałam jej kontekst – syn miał problemy z prawem i dość długo przebywał w więzieniu, przez co zapomniał języka polskiego – było mi przykro tych ludzi i tego, że nie mogą się porozumieć.

Pamiętam również pozytywną historię, jak pomogłam 3-osobowej rodzinie z Polski, która przyleciała do Australii ze 100 dolarami w kieszeni. Z racji na fakt, że przyjechali prywatnie, nie w ramach programu wizowego, nie przysługiwało im zakwaterowanie w hostelu dla imigrantów. Nie tylko pomogłam w tłumaczeniu ich sprawy, ale także w znalezieniu mieszkania i w jego wyposażeniu. Wiem, że rodzinie tej udało się zadomowić w Australii.

J.T.: Swoimi umiejętnościami lingwistycznymi pomagała Pani wielu członkom polskiej społeczności. Czy uważa Pani, że bariera językowa, z którą mierzą się nowi emigranci w jakiś sposób ogranicza ich swobodę zawodową i integrację społeczną w nowym kraju?

T.Z.: Nie. Australia nie dyskryminuje ludzi ze wzdlęgu na słabszy język czy akcent. Współcześnie, nowi emigranci mają równe szanse w zdobyciu wysokich stanowisk w instytucjach rządowych czy korporacjach. Liczą się ich kompetencje i doświadczenie zawodowe.

Pamiętam jednak, jak w latach pięćdziesiątych zmuszano New Australians do mówienia po angielsku. W środkach transportu publicznego można było usłyszeń „Speak English. Speak English”.

J.T.: Kiedy dołączyła Pani do grup i organizacji polonijnych?

T.Z.: Mieszkając jeszcze w hostelu w Broadmeadows, w 1950 roku dołączyłam do drużyny harcerskiej. Miałam wtenczas 11 lat i byłam jedną z pierwszych harcerek w Wiktorii, która złożyła przysięgę. Z harcerstwem związana byłam wiele lat, chociaż z przerwami.

Teresa (pierwsza z lewej) składa przysięgę harcerską. Broadmeadows Migrant Hostel, Melbourne 1950

Przez kilka lat byłam członkinią i solistką polskiego chóru „Syrena”.

Chór „Syrena” w Domu Polskim na La Trobe Street w Melbourne. Teresa stoi w pierwszym rzędzie, piąta od lewej (1962)

J.T.: Była Pani także członkinią Towarzystwa Polskiej Kultury w Wiktorii i Koła Pań w Melbourne.

T.Z.: Działając w Towarzystwie Polskiej Kultury w Wiktorii organizowaliśmy występy polskich artystów w Melbourne. Wielu z nich mieliśmy przyjemność gościć w naszym domu, oferując zakwaterowanie i wspierając w transporcie.

W Kole Pań w Melbourne działającym przy Związku Polaków w Melbourne byłam przez wiele lat prezeską. Podczas swojej kadencji organizowałam różne wycieczki, wsparcie dla seniorów i osób potrzebujących. Niestety organizacja ta znacznie zmniejszyła się w ostatnich latach, a trwające dwa lata restrykcje epidemiologiczne doprowadziły do jej rozwiązania. Pozostałe panie z Koła spotykają się obecnie tylko towarzysko, świętując imieniny.

Ważną inicjatywą Koła Pań było i jest organizowanie od 16 lat spotkań świątecznych dla pensjonariuszy Domu Polskiego Emeryta w Bayswater. Są upominki, śpiewanie polskich kolęd i świąteczna atmosfera. Tegoroczne paczki trafiły już do rąk 33 mieszkańców ośrodka w Bayswater.

Prezenty świąteczne dla mieszkanców Domu Polskiego Emeryta w Bayswater przygotowane przez panią Teresę (2022)

J.T.: Cele którego przedsięwzięcia były Pani najbliższe?

T.Z.: Zdecydowanie budowy Domu Polskiego Emeryta w Bayswater. Z tą inicjatywą byłam związana od początku, kiedy to Tadeusz Kuriata opowiedział mi o projekcie i zaprosił do współpracy. Przez ponad dwa lata organizowaliśmy loterie i zabawy oraz pozyskiwaliśmy ofiarodawców, aby zebrać datki na budowę i wyposażenie obiektu. Wszystko po to, aby polscy seniorzy potrzebujący pomocy mogli mieszkać w polskim ośrodku zapewniającym opiekę w języku ojczystym i kultywowanie polskich tradycji świątecznych i kulinarnych.

J.T.: Organizowała Pani także pomoc materialną dla osób potrzebujących w Polsce i Rosji.

T.Z.: Od 1978 do 2020 roku wraz z mężem i różnymi ofiarodawcami wspomagałam sierociniec w Brzozowie k/Starej Wsi, prowadzony przez siostry zakonne. Gdy będąc w Polsce w 1978 roku po raz pierwszy odwiedziłam ten ośrodek, od początku wiedziałam, że chcę pomóc tym biednym i opuszczonym przez rodziców dzieciom. Potrzeb było wiele. Przez lata wysyłaliśmy tam paczki i pieniądze.

Z.Z.: Gdy obchodziliśmy 50. rocznicę ślubu, poprosiliśmy gości aby zamiast prezentów wzięli udział w zbiórce na rzecz tego właśnie ośrodka w Brzozowie.

T.Z.: Organizowałam także zbiórki i wysyłkę odzieży dla biednych polskich dzieci, które mieszkały na Sybirze.

Z wizytą u Matki Bożej Ostrobramskiej. Ostra Brama w Wilnie (2013)

J.T.: Dzięki Pani inicjatywie w 2021 roku powstał nowy Ośrodek Zajęć Dziennych przy Polskim Biurze Opieki Społecznej „PolCare”.

T.Z.: Faktycznie, zgłosiłam zapotrzebowanie na stworzenie takiej grupy w bliskich południowych dzielnicach Melbourne, gdyż mieszka tutaj sporo polskich seniorów. Jak się okazało powstały nie jedna, ale dwie grupy Centre Based Respite Groups (CBR) w Highett.

WSPÓLNA HISTORIA

J.T.: Kiedy i gdzie poznaliście się Państwo?

T.Z.: Harcerstwo, zabawy, kościół, mecze piłkarskie. Zbyszek grał wtedy w piłkę nożną w KS „Polonia”.

Z.Z.: Jak dobrze pamiętam to żona interesowała się wtedy innymi graczami.

T.Z.: Wolno mi było, bo nie byłam wtenczas z nikim związana, ani nie była w zakonie.

Z.Z.: W tamych czasach Polonia prężnie działała i tworzyła jedną wielką rodzinę. Dosłownie, bo ludzie nie mieli dalszych krewnych, tylko swoją własną rodzinę i naszą polską społeczność. Każdy każdego znał. Wszyscy chodzili na te same imprezy polonijne i należeli do tych samych organizacji.

J.T.: To kiedy zbliżyliście się do siebie?

Z.Z.: Podczas pracy na rzecz Klubu Narciarskiego „Tatry”. Zawsze w maju mieliśmy spotkanie klubu w celu zaplanowania działań na zbliżający się sezon, który rozpoczynał się w czerwcu, na Queen’s Birthday. W drugi weekend czerwca 1964, wybierałem się na narty. Teresa też chciała jechać i zapytała, czy może się ze mną zabrać.

Pamiętam, że wcześniej 6 czerwca, w urodziny żony, zadzwoniłem do niej i zapytałem czy nie miałaby ochoty przejechać się moim nowo kupionym volkswagenem, którego właśnie wtedy „docierałem”. Zaproponowałem kierunek do Geelong, gdzie kupiłem plac.

T.Z.: Zbyszek wydawał się być dobrym i zaradnym chłopakiem. Jeszcze studiował, a miał już samochód i działkę w Geelong. Tak mi wtenczas powiedział, a potem – jak się z czasem okazało – miał tylko wpłaconą zaliczkę na tę działkę. Raty musieliśmy spłacać wspólnie.

Z.Z.: Tydzień później, zgodnie z planem, pojechaliśmy na Mt Buller. Po pierwszej oficjalnej podwózce były kolejne. I tak wożę ją do dziś przez ostatnie 57 lat.

Nasz ślub w kościele St Francis Xavier, Prahran (1965)

J.T.: Czy woleliście Państwo działać społecznie wspólnie czy oddzielnie?

Z.Z.: Mieliśmy inne zainteresowania, więc na różnym etapie życia należeliśmy do innych organizacji. Ze wspólnych inicjatyw możemy wymienić Święta Sportowe, czy też działalność w Kole Przyjaciół ZHP Podhale, w którym organizowaliśmy loterie na sfinansowanie pobytu dzieci z niezamożnych rodzin na obozach. Działałaliśmy też wspólnie na rzecz wspomnianego już Klubu Narciarskiego „Tatry”, co obojgu z nas sprawiało wiele radości.

Przy schronisku „Tatry” na Mt Buller (2022)
Rodzinne świętowanie 86. urodzin pana Zbigniewa na nartach w Mt Buller (2022)

T.Z.: Gdy Zbyszek działał aktywnie w różnych organizacjach, ja przez kilkanaście lat byłam skupiona na wychowaniu trójki dzieci. Nie przeszkadzało mi to w pomaganiu ludziom, bo podobnie jak mąż, zawsze lubiłam pomagać.

J.T.: W jaki sposób łączyli Państwo pracę społecznę na rzecz Polonii z pracą zawodową i życiem rodzinnym?

Z.Z.: Choć nie było to łatwe staraliśmy się znaleźć czas i na dom i na pracę społeczną. Życie rodzinne i polonijne w jakiś sposób łączyły się, a nasze dzieci uznały aktywne uczestniczenie w życiu Polonii jak coś normalnego.

Podczas spotkania z Brucem Atkinsonem MP, President of the Victorian Legislative Council. Od lewej: Teresa Zeger, Marian Pawlik OAM, Barbara Pawlik, Zbigniew Zerger, Bruce Atkinson MP. Wiktoriański Parlament, Melbourne 2013

T.Z.: Udało nam się połączyć wszystkie obszary i wykształcić dzieci. Córki skończyły wyższe studia, a nasz syn, mieszkający w Canberze, ma doktorat.

W 2001 roku, gdy nasza Ewa była na trzecim roku studiów z graphic design na Uniwersytecie Monasha, jej projekt został wybrany najlepszym na roku. Wykładowca zaproponował jej zatem udział w międzynarodowym konkursie dla grafików organizowanym przez instytucję z Nowego Jorku. Jaka była radość, gdy okazało się, że również w tej rywalizacji praca Ewy okazała się być najlepszą. Zwycięzka praca została umieszczona na okładce katalogu wydarzenia. Wygrana pomogła też córce zdobyć pracę.

Z.Z.: Pamiętam jednak taką sytuację. Któregoś razu, gdy zbierałem sprzęt po Święcie Sportowym odbywającym się w Larze, by przewieźć go do Domu Polskiego im. Tadeusza Kościuszki na Latrobe Street, gdzie mieliśmy na strychu składzik, syn zapytał mnie, dlaczego nie mogę być normalnym ojcem. Zdarzało się bowiem, że ilość obowiązków i zadań była ogromna i wymagała wielkiego zaangażowania od rana do wieczora.

Konsul Generalny RP w Sydney Piotr Longchamp de Berier odznacza Zbigniewa Zergera Złotym Krzyżem Zasługi RP (1994)
Uroczystość wręczenia panu Zbigniewowi odznaczenia Medal of the Order of Australia (OAM) u Gubernator Wiktorii Hon Lindy Dessau AC. Government House, Melbourne 2019

J.T.: Czy Państwa dzieci, widząc Państwa zaangażowanie na rzecz Polonii, włączały się w życie polonijne? Jeśli tak to w jaki sposób?

Z.Z.: Dzieci przyglądały się naszej pracy i jak najbardziej włączały się w życie polonijne. Cała trójka chodziła do polskiej szkoły, należała do harcerstwa, tańczyła w Zespole Pieśni i Tańca „Polonez” i brała udział w Świętach Sportowych. W soboty była polska szkoła i harcerstwo. W niedzielę msza święta w polskim lub australijskim kościele. Dzieci brały udział w zabawach na Polanie w Healesville i jeździły na obozy harcerskie. Z harcerstwem byli związani dość długo. Będąc na studiach byli drużynowymi.

T.Z.: Córka Krysia założyła drużynę w Rowville, którą potem – gdy musiała wyjechać na stypendium do Ameryki – powierzyła swojej siostrze Ewie.

J.T.: Jakie wartości chcieliście przekazać swoim dzieciom?

Z.Z.: Mowę polską, polską kulturę i obyczaje, polską historię. Nasze dzieci interesowały i interesują się Polską i jej sprawami.

T.Z.: Polskość pomagali nam kultywować nasi rodzice, którzy pomagali w opiece nad naszymi dziećmi, ich wnukami.

Z.Z.: Chcieliśmy pokazać dzieciom piękno polskich tradycji. W 2002 roku spełniliśmy swoje marzenie o spędzeniu Bożego Narodzenia w Polsce. W 8-osobowym składzie (my, syn z synową, córki z chłopakami) 14 grudnia polecieliśmy do Polski. Wigilię spędziliśmy w Zakopanem u pewnej góralki. Uczestniczyliśmy w pasterce. A w okresie poświątecznym zwiedziliśmy Kraków i pojechaliśmy na narty do Francji. Do dzisiaj nasi zięciowie wspominają te wyjątkowe święta, pełne śniegu, tradycji i pięknych pamiątek w postaci bombek, które co roku wieszają na swoich australijskich choinkach.

T.Z.: Pobyt w Polsce zdecydowanie odczarował ich wizję Polski jako kraju nieciekawego, mającego niewiele do zaoferowania turystom.

Zimowy wypoczynek w Polsce. Zbyszek (pierwszy z lewej) i Teresa (czwarta z lewej) z dziećmi, synową i przyszłymi zięciami. Morskie Oko w Tatrach (2002)

J.T.: Patrząc wstecz na działania Polonii w minionych 60 latach, co i dlaczego według Państwa powinno zostać zrobione inaczej?

Z.Z.: Idee Polonii powojennej i Polonii posolidarnościowej różniły się od siebie. Dla imigrantów przybywających do Australii w latach pięćdziesiątych ważne było, że zbudować tutaj drugą Polskę, bo do ojczyzny nie mogli wrócić. Chcieli zorganizować prężnie działające życie polonijne, które w jakiś sposób mogłoby zaspokoić potrzeby i oczekiwania Polaków żyjących w Melbourne. Większość przybyłych wtenczas rodzin aktywnie włączała się w tworzenie życia społecznego. Do dzisiaj pozostało kilku działaczy z tej fali migracyjnej. Pomimo sędziwego wieku wciąż chcą działać.

Jeśli zaś chodzi o falę emigracji posolidarnościowej, ludzie ci jak najbardziej na początku swojego pobytu w Australii włączali się w życie polonijne, jednakże dość szybko rezygnowali. Motywy mogły być różne. Dostali pomoc o którą prosili, więc nie potrzebowali już dalszych kontaktów z Polakami. Chcieli być bardziej samodzielni i odcinali się od Polonii. Miało się wrażenie, że emigranci lat 80. przyjechali na antypody, aby szybko się dorobić, a praca społeczna niestety nie przynosi wymiernych korzyści. Może dlatego rezygnowali.

Patrząc jednak na prężnie działające do dzisiaj polskie ośrodki w Essendon i Rowville, prowadzone przez emigrantów posolidarnościowych, ich zaangażowanie przyniosło piękne owoce. Gdyby więcej osób z tej fali emigracyjnej włączyło się w życie polonijne, dzieląc się swoim wykształceniem i umiejętnościami, myślę że polska społeczność była mocniejsza.

J.T.: Z jakimi wyzwaniami według Państwa mierzy się lub będzie musiała zmierzyć się Polonia australijska i nasza, wiktoriańska?

Z.Z.: Dużym wyzwaniem, które towarzyszy nam od lat, jest włączenie młodej emigracji do działalności organizacji polonijnych. Uczestnicząc w Festiwalu Filmów Polskich w Melbourne czy w finałach WOŚP widziałem tłumy młodych ludzi. Zastanawiałem się, dlaczego ci ludzi nie dołączają do naszych organizacji. Jak wiele można byłoby zrobić wspólnie, dzieląc się wiedzą i doświadczeniami. My, starsi działacze, z chęcią przekazalibyśmy młodym – chętnym do działania osobom – pole do działania. Jednak odczuwamy brak inicjatywy w ich strony.

Ważne jest również, aby zachęcić dzieci i młodzież do udziału w wydarzeniach polonijnych i działających organizacjach polonijnych takich jak harcestwo czy zespoły taneczne.

J.T.: Czy przeprowadzenie konsultacji w społeczności polonijnej pomogłoby w określeniu potrzeb młodej emigracji?

Z.Z.: Myślę, że tak. Dzięki rozpoczęciu dyskusji z udziałem różnych grup, organizacji i instyucji (np. konsulatu) może narodzić się wiele pomysłów i przestrzeni do wspólnego działania.

J.T.: Dziękuję za rozmowę.

Zbigniew Zeger OAM – inżynier mechanik, przedsiębiorca, działacz społeczny. W latach 1960-1980 pracował w kilku firmach zajmujących się technologią produkcyjną. W 1980 zalożył własną firmę produkcyjną Advanced Air. Współzałożyciel i członek Klubu Narciarskiego „Tatry” i jeden z budowniczych należącego do Klubu schroniska górskiego na Mt Buller. W latach 1965-1995 ratownik górski na Mt Buller. Członek wielu organizacji polonijnych w Wiktorii: prezes Komitetu Rodzicielskiego w ZHP (1974), prezes Komitetu Rodzicielskiego Szkół Polskich (1975), trener juniorów w KS „Polonia” w Oakleigh (1979), prezes Komitetu Organizacyjnego Polskiego Festiwalu Sportowego (1991), członek Komitetu Australian-Polish Benevolent Association (2000), członek prezydium wiktoriańskiej Federacji (2001), wiceprezes Stowarzyszenia Kościuszki (2004), skarbnik w Stowarzyszeniu Polskich Profesjonalistów (od 2005), członek Komitetu Organizacyjnego Festiwalu PolArt w Melbourne (2015), członek zarządu Towarzystwa Polskiej Kultury w Wiktorii (2016). Budowniczy barki-ołtarza na spotkanie papieża Jana Pawła II z Polonią na stadionie MCG w Melbourne (1986). Od 1980 roku wspomaga Polskie Sanktuarium Maryjne w Essendon jako pan złota rączka. Wspierał finansowo wiele przedsięwzięć polonijnych, w tym organizację uroczystej Kolacji z okazji 3 Maja.

Laureat odznaczeń:
1994Złoty Krzyż Zasługi RP za wybitne usługi w działalności na rzecz Polonii
2010 Medal Rady Naczelnej Polonii Australijskiej
2019Order of Australia Medal za pracę na rzecz Polonii wiktoriańskiej

Teresa Zerger (z domu Bischof) – tłumaczka i działaczka społeczna. W latach 60. XX w. pracowała w Department of Immigration, a w latach 70. XX w. w Telephone Interpreting Services (TIS). Współzałożycielka i członkini Klubu Narciarskiego „Tatry” i schroniska górskiego na Mt Buller. Członkini wielu organizacji polonijnych w Wiktorii: komitetu budowy Domu Polskiego Emeryta w Bayswater (1992-1993), prezeska Koła Pań w Melbourne przy Związku Polaków w Melbourne (2000-2019), członkini zarządu Towarzystwa Polskiej Kultury w Wiktorii (w latach 2000-2022). Współautorka opracowania angielskiej wersji krótkiej historii wiktoriańskiej Federacji znajdującej się w Kronice FPOwW 1962-1992, wydanej w 1993 roku pod redakcją dr. Zdzisława Derwińskiego. W latach 60. XX w. śpiewala w polskim chórze „Syrena” w Melbourne.

Zdjęcie tytułowe: Teresa i Zbigniew Zergerowie
Zdjęcia zamieszczone w wywiadzie pochodzą z archiwum Teresy i Zbigniewa Zergerów.