O wojnie, Sybirze, pamięci narodowej i działalności polonjnej – rozmowa z Krzysztofem Łańcuckim AM

Z cyklu „Wasze historie” prezentujemy wywiad z Krzysztofem Łańcuckim AM, fizykiem, społecznikiem organizacji polonijnych w Australii i na świecie, wieloletnim prezesem Rady Naczelnej Polonii Australijskiej.

J.T.: Pana rodzice pochodzili z obecnego województwa podkarpackiego. Dlaczego więc w chwili wybuchu wojny znajdowaliście się na Kresach?

K.Ł.: W niepodległej Polsce był taki trend, aby nauczycieli wysyłać do szkół we wschodniej Polsce. A że moi rodzice oboje ukończyli seminaria nauczycielskie, mama – Seminarium Nauczycielskie Żeńskie we Lwowie, a tata – seminarium w Przemyślu, pojechali na granicę Polesia i Podola. Tam, w szkole we wsi Łyczyny znajdującej się koło Kamienia Koszyrskiego, tata był dyrektorem szkoły, a mama – nauczycieką.

J.T.: Gdy Sowieci zabierali oficerów wojska polskiego do więzień, ich rodziny były przymusowo wywożone w głąb Rosji. Was spotkał podobny los.

K.Ł.: W sierpniu 1939 roku pojechaliśmy do Sanoka odwiedzić moją babcię ze strony mamy. Dwa dni przed wybuchem wojny, ojciec jako rezerwista dostał wezwanie do wojska, aby stawić w 50. Pułku Piechoty stacjonującym w Kowlu. W liście otrzymanym kilka dni później, polecił nam, abyśmy wrócili do Łyczyn, miejsca leżącego z dala od niemieckiego frontu nacierającego na Polskę. Ojciec nie podejrzewał, że 17 września Sowieci zaatakują Polskę.

Mamie udało się kupić bilet kolejowy. Gdy przybyliśmy do Kowla, okazało się, że 50. Pułk Piechoty już wymaszerował. Ojca i męża już nigdy nie zobaczyliśmy. Pozostał jedynie list, który wysłał nam do Sanoka podczas swojego pobytu w obozie jenieckim w Kozielsku.

W Łyczynach spędziliśmy kilka miesięcy. Do wiosny 1940 roku mama kontynuowała nauczanie w szkole. 11 kwietnia 1940 roku zostaliśmy wywiezieni przez Sowietów do Tainczy w Północnym Kazachstanie.

J.T.: Czy pamięta Pan tą podróż?

K.Ł.: Tak, tego nie da się zapomnieć. 40 osób, kobiet i dzieci, stłoczonych w jednym bydlęcym wagonie, nie mogących wychodzić na zewnątrz w trakcie wielodniowej podróży. Dwa małe okratowane okienka bez szyb, przez które wpadło niewiele światła. Dziura w podłodze wagonu i koc jako kotara stanowiące atrapę toalety. Rzadka zupa, raz dziennie przynoszona przez dwie oddelegowane kobiety. Każdy ratował się jedzeniem, które udało mu się zabrać z domu. W Tainczy zatrzymano pociąg, załadowano nas na ciężarówki i zawieziono do wsi Głubokoje.

J.T.: Co tam na was czekało?

K.Ł.: Śmierć. Przynajmniej takiej odpowiedzi udzielił naszym towarzyszom podróży zapytany enkawudzista.

J.T.: Mieszkali tam jacyś ludzie?

K.Ł.: Tak. Jak się okazało po rozmowach z tubylcami, część z nich stanowili etniczni Polacy, zesłani tam we wczesnych latach trzydziestych przez Sowietów robiących czystki na przygranicznych terenach. Mężczyzn w większości zabijali albo zsyłali do łagrów. Pozostawione same sobie, w szczerym polu, kobiety zorganizowały małą osadę.

J.T.: Gdzie znaleźliście schronienie?

K.Ł.: Mojej mamie i jej koleżance, Adeli Jaworskiej, udało się dojść do porozumienia z jedną starszą kobietą. Zaoferowała nam miejsce w swoim jednoizbowym domu. W jednym kącie była kuchnia, w drugim – spali gospodyni z osiemnastoletnim synem, w trzecim – ja z mamą, a w czwartym – pani Adela z synem Wackiem.

J.T.: Jak wyglądało życie w Głubokoje?

K.Ł.: Bieda w kołchozie była wielka, a ludziom potrzeba było wszystkiego. Widać to było chociażby po wielokrotnie cerowanej i łatanej spódnicy naszej gospodyni. Aby zakupić trochę zboża, ludzie zaczęli handlować tym, co przywieźli. Z domu zabraliśmy ze sobą maszynkę do mielenia mięsa. Mama wynajmowała ją Niemcom z sąsiedniej wsi, którzy zajmowali się ubojem zwierząt i produkcją wędlin. Za wynajem maszynki otrzymywaliśmy kawałek mięsa lub kiełbasę.

J.T.: Gdy Niemcy zaatakowali Rosję, Stalin przypomniał sobie o zesłańcach w kołchozach. Jak wtedy zmieniła się wasza sytuacja?

K.Ł.: Z racji na to, że wszystkich rosyjskich mężczyzn powołali do wojska, a Sowieci szukali siły roboczej, do naszej wsi przyjechała komisja. Poszukiwali kobiet z jednym dzieckiem. My spełnialiśmy to kryterium, więc zapisano mamę na listę i skierowano do pracy przy budowie torów kolejowych na linii Akmolinsk – Kartały. Na miejscu mieszkaliśmy w wielkim baraku z długimi drewnianymi pryczami umiejscowionymi wzdłuż ścian.

Praca kobiet polegała na wysypywaniu piasku z wagonów, układaniu bel drewna i szyn, które następnie były przybijane przez robotników. Była to praca za wynagrodzeniem. Za zarobione pieniądze kobiety mogły sobie kupić jedzenie w przyobozowej stołówce z zastrzeżeniem, że nie mogą go wynosić i dzielić się nim ze swoimi dziećmi.

J.T.: W międzyczasie formowano polską armię na Wschodzie.

K.Ł.: Tak. Rząd Polski w Londynie wynegocjował z władzami sowieckiej Rosji powstanie polskiej armii na Wschodzie, której celem było wsparcie Rosjan w walce przeciwko Niemcom.

Będąc jeszcze koło Jeszil, gdzie mama pracowała przy budowie kolei, pewnego razu w wagonie przejeżdżającego pociągu dojrzała męża swojej koleżanki Adeli. Felek, bo tak miał on na imię, jechał zgłosić się do armii gen. Władysława Andersa. Zdecydował, że chce pomóc nie tylko swojej żonie, ale także innym kobietom. Ostatecznie, z zebranych wśród kobiet pieniędzy, udało mu się przekupić kolejarzy i wraz z 40 kobietami i ich dziećmi, wśród których znaleźliśmy się i my, pojechać pociągiem na południe.

Gdy dojechaliśmy do Taszkentu, nie pozwolono nam jednak jechać dalej, tylko doczepiono nasz wagon do innego pociągu i skierowano z powrotem na północ. Dopiero za czwartym razem udało im się minąć Taszkent i dojechać do kołchozu znajdującego się koło miejscowości Suzak w Uzbekistanie. W Suzaku stacjonował polski oddział artylerii polowej stanowiący część tworzącej się armii gen. Andersa.

J.T.: Czy często zdarzało się, że w tym kołchozie żołnierze odnajdywali swoje rodziny?

K.Ł.: Tak. Pod osłoną nocy, na wynajętym wozie, żołnierze przywozili swoich bliskich z kołchozu do obozu wojskowego w Suzaku. Niby nie było to dozwolone, ale ogólnie panował wielki bałagan, więc udawało się przechytrzyć system.

J.T.: Wasza sytuacja był inna, bo nie mieliście tam żadnego członka rodziny.

K.Ł.: Nasza sytuacja rodzinna faktycznie była skomplikowana, bo z tatą kontakt urwał się jeszcze w 1940 roku, kiedy to przebywał w obozie jenieckim w Kozielsku. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że niedługo potem został zamordowany.

J.T.: To w jaki sposób dostaliście się do Suzaku?

K.Ł.: Jeden z żołnierzy, który przyjechał po swoją rodzinę, zlitował się nad nami, wsadził na wóz i zabrał ze sobą. Pamiętam, że był to czas wielkanocny i że wtenczas nie mieliśmy w ogóle nic do jedzenia. Budziłem się w nocy i wołałem do mamy, że jestem głodny. A mama odpowiadała mi: „A to śpij synku, śpij”. Jak nastał poniedziełek, mama poszła do majora stacjonującego oddziału z prośbą o pomoc. Zbeształ on mamę mówiąc, że wcześniej trzeba było przyjść z prośbą o jedzenie, a nie czekać kilka dni.

J.T.: Jak wyglądało życie w obozie?

K.Ł.: Sytuacja z zapewnieniem wyżywienia była nie lada wyzwaniem. W leżących nieopodał Suzaku pagórkach mieszkały żółwie. Lokalni mieszkańcy nie jedli ich ze względu na swoją muzułmańską religię. Jednak dla nas było to cenne źródło pożywienia. Żółwie zabijaliśmy na mięso, jednak zdarzało się również, że w samicach były jeszcze niezniesione jajka. Z nich robiona była jajecznica.

Gdy major dowiedział się, że mama jest nauczycielką, polecił jej zorganizowanie szkoły dla polskich dzieci. Jednym z jej zadań, nawet najważniejszym z nich, było dożywanie dzieci. Z racji na to, że z kuchni wojskowej nie można było legalnie wydawać jedzenia innym ludziom niż żołnierze, dowódca musiał znaleźć inne rozwiązanie. Mianowicie, mama jeździła przydzielonym przez majora wozem z woźnicą do Dżałałabadu do delegata rządu polskiego w Londynie z prośbą o pomoc. Pan Komarnicki mówił, że nic nie ma i odsyłał mamę z powrotem do Suzaku. W drodze powrotnej mama zabierała z tyłu wojskowej kuchni polowej przydział jedzenia i wiozła do szkoły. W razie napotkania kontroli NKWD miała mówić, że jedzenie dostała od polskiego delegata z Dżałałabadu.

J.T.: Co czuliście, jak dowiedzieliście się, że polska armia i ludność cywilna będą mogły opuścić ZSRR?

K.Ł.: Doświadczając wiele w sowieckich łagrach, gen. Anders nie ufał Rosjanom. Dlatego, pomimo pewnej niechęci niektórych członków władz polskich z Londynu, gen. Anders wynegocjował wyjazd armii poza ZSRR. Anglicy zgodzili się na to, bo mieli za mało wojska na Środkowym Wschodzie. Cywilni członkowie rodzin wojskowych również uzyskali prawo do wyjazdu.

Major ustanowił mamę komendantem jednego z wagonów przewożących ludność cywilną z Suzaku do Krasnowodzka. Mama miała dopilnować, aby wszystkie osoby z listy weszły na statek. Listę tych pasażerów przekazałem kilka lat temu do Instytutu Pamięci Narodowej jako dokument stanowiący wartość historyczną.

Pamiętam ostatnie kilka dni spędzone na plaży w Krasnowodzku, gdzie w upale, bez jedzenia i picia, czekaliśmy na przypłynięcie statku towarowego.

Pierwszym naszym przystankiem był port w Pahlevi w Iranie. Następnie zatrzymywaliśmy się w Teheranie i Ahwazie. Stamtąd popłynęliśmy statkiem do Karachi (obecnie w Pakistanie), gdzie zatrzymaliśmy się na kilka tygodni w przejściowym obozie dla uchodźców. Następnie popłynęliśmy do Tangi w Tanganice we wschodniej Afryce (obecnie Tanzania), a potem pociągiem do obozu dla uchodźców w Tengeru.

Z mamą w obozie Tengeru w Tanganice (obecnie Tanzania), 1946

J.T.: Koniec wojny zastał  was w obozie dla polskich uchodźców w Tengeru. Czy w 1945 roku chcieliście wracać do Polski?

K.Ł.: W obozie w Tengeru w Tanzanii spędziliśmy osiem lat. Tam skończyłem drugą klasę polskiego gimnazjum. Z tego okresu mam dobre wspomnienia. Pamiętam zwłaszcza dzikie zwierzęta i sawannę.

Wszyscy Polacy mieszkający w obozie z niecierpliwością oczekiwali zakończenia wojny i możliwości powrotu do ojczyzny. Wiadomość o tym, że alianci wystawili Polskę do wiatru była dla nas druzgocąca. Świadomość tego, że Polska dostatała się pod kontrolę Rosji, spowodowała, że część z nas zdecyowała się jednak nie wracać do kraju. Naszą rodzinną decyzję przypieczętowała otrzymana w 1943 roku informacja o losach mojego ojca, który został zamordowany w Katyniu. Moja mama nie była przygotowana wracać sama z małym chłopcem do Polski. Zdecydowała, że musimy wyjechać do innego kraju.

Losy polskich uchodźców z obozów we wschodniej Afryce, Koji w Ugandzie i Tengeru w Tanganice (obecnej Tanzanii), zostały przedstawione w publikacji The General Langfitt Story: Polish Refugees Recount Their Experiences of Exile, Dispersal and Resettlement opracowanej przez Maryon Allbrook i Helen Cattalini. Książka, wydana przez Bureau of Immigration, Multicultural and Population Research w 1995 roku, zawiera m.in. historię deportacji cywilów do ZSRR, życie na zesłaniu, podróż wraz z armią gen. Andersa przez Indie do Afryki, listę pasażerów statku General Langfitt podczas podróży w styczniu–lutym 1950 roku oraz wspomnienia uczestników tamtego rejsu. Zapoznaj się z publikacją TUTAJ.

Druga publikacja The Poles & Australia, wydana w 2014 roku przez Małgorzatę Klatt, przedstawia wywiady z czterema polskimi imigrantami, którzy dzielą się z Pauliną Olszanką swoimi historiami osiedleńczymi w Australii.

J.T.: Czy od początku rozważaliście emigrację do Australii?

K.Ł.: Nie. Do Tengeru przyjeżdżały komisje z różnych krajów. Każde państwo miało swój własny system oceny i kwalifikacji potencjalnych kandydatów na wyjazd. Dla przykładu, Kanada brała matki z dorosłymi synami, w wieku 18-19 lat, którzy mogliby pracować przy wycince lasów. Australia była bardziej elastyczna jeśli chodzi o wiek dzieci. Jednakże oferowała pracę na dwuletnich kontraktach w wyznaczonym miejscu, z którego nie można było zrezygnować ani zmieniać na inny. Ostatecznie, po badaniach lekarskich zostaliśmy zakwalifikowani do wyjazdu na antypody.

J.T.: Do Australii przybyliście w 1950 roku. Po latach tułaczki i mieszkania w kołchozach i obozach dla uchodźców, jakie były wasze oczekiwania wobec nieznanego kraju na drugiej stronie globu?

K.Ł.: Nasze marzenie było proste: żyć w spokoju i bez prześladowań, jakie czekałyby nas w komunistycznej Polsce. W sytuacji, w której się znajdowaliśmy, podobnie jak tysiące innych uchodźców wojennych, nie mieliśmy aspiracji by od razu kupić własny dom czy samochód. Zaczynaliśmy nowy rozdział naszego życia. Startowaliśmy od zera.

J.T.: Jakie były wasze początki w Australii?

K.Ł.: Wraz z kilkoma tysiącami innych imigrantów, przypłynęliśmy na amerykańskim okręcie wojennym General Langfitt z Tanganiki we wschodniej Afryce do portu Fremantle w Zachodniej Australii. Pasażerów tego statku skierowano do dwóch obozów dla uchodźców, w Northam i Cunderdin. My zostaliśmy ulokowani w tym drugim obozie. W Cunderdin, gdzie spędziliśmy kilka miesięcy, mieszkaliśmy w barakach po wojskowej bazie lotniczej. Baraki były dostosowywane do potrzeb nowych mieszkańców dopiero jak zaczęliśmy przybywać do obozu. Stawiali w nich ścianki, tak aby każda rodzina miała trochę prywatności.

Z racji na fakt, że byłem jeszcze w wieku szkolnym (15 lat) zacząłem uczęszczać do szkoły dla polskich dzieci zorganizowanej na terenie obozu przez Australijczyków. Mama pracowała wtenczas w obozowym szpitalu.

J.T.: Co było dla was najtrudniejsze?

K.Ł.: Dla mojej mamy najważniejsze było, abym mógł się uczyć i rozwijać. W obozie nie było takich warunków. Mama zaznajomiła się z australijską nauczycielką pracującą w obozowej szkole, która była bardzo życzliwa wobec imigrantów i chętna do pomocy im. Mamie udało się przekonać tę kobietę, abym zamieszkał u jej rodziców w Perth i zaczął edukację w lokalnym gimnazjum. I tak też się stało. Ci państwo dali mi u siebie w domu pokój i zapisali do katolickiego gimnazjum – Christian Brothers’ High School Highgate. Zacząłem chodzić ponownie do drugiej klasy gimnazjalnej. Choć początki były trudne, bo prawie nie znałem języka angielskiego i nic nie rozumiałem, szkołę skończyłem z całkiem dobrymi wynikami. Dostałem stypendium i kontynuowałem naukę na Uniwersytecie Zachodniej Australii.

J.T.: Mieszkanie z dala od mamy na pewno było dla Pana trudne?

K.Ł.: Owszem. Szczęśliwie, w międzyczasie mama zmieniła zatrudnienie i zaczęła pracować w żeńskim gimnazjum katolickim z internatem, zlokalizowanym na przedmieściach Perth. Sprzątała tam i podawała do stołu. Mieszkaliśmy bliżej siebie, ale nasze kontakty były nadal ograniczone. Mogliśmy spotykać się tylko poza murami tej szkoły. Raz na jakiś czas przyjeżdżałem do mamy. Czekałem na nią w poczekalni, a potem szliśmy do parku, aby trochę pobyć razem.

J.T.: Jak długo mieszkaliście osobno?

K.Ł.: Nasza rozłąka trwa ponad rok. Potem zamieszkaliśmy w lokum pracowniczym przy Saint John of God Hospital, kolejnym miejscu zatrudnienia mojej mamy. W tym mieszkaniu pozostaliśmy przez następne kilka lat. Razem zdecydowanie było lepiej i raźniej.

J.T.: W jaki sposób Pana mama pielęgnowała polskość w waszej rodzinie? Jakie wartości wyniósł Pan z domu rodzinnego?

K.Ł.: Mama przede wszystkim nauczyła mnie cenić wartość języka polskiego. Pokazała mi, czym jest przynależność do narodu polskiego i polskich tradycji (takich jak Wigilia i obchodzenie imienin). Motywowała mnie do zdobywania wiedzy i samokształcenia. To samo staraliśmy się z żoną przekazać naszym dzieciom. Jestem dumny z tego, że córki i syn mówią po polsku oraz że zdobyli wyższe wykształcenie.

J.T.: Jak ważna w Pana życiu jest troska o pamięć narodową i prawdę historyczną?

K.Ł.: Bardzo ważna. Przez cały okres mojego życia poza Polską, czyli od wywózki na Sybir w wieku 4,5 lat do mojego pierwszego przyjazdu do wolnej ojczyzny w latach dziewięćdziesiątych, starałem się pielęgnować polską historię i dbać o pamięć narodową.

J.T.: Upominanie się o prawdę historyczną podczas rządów komunistów w Polsce na pewno nie było łatwe.

K.Ł.: Na Światowych Zjazdach Wolnych Polaków w Londynie, w których kilkakrotnie reprezentowałem Polonię australijską, podkreślaliśmy, że mówienie i rozpowszechnianie prawdy historycznej o Polsce jest bardzo istotne.

W Australii działałem aktywnie zwalczając wszelkie próby infiltracji komunistycznej ingerujące w nasze życie polonijne.

J.T.: Czy praca społeczna na rzecz Polonii australijskiej w jakiś sposób przybliżała Panu Polskę?

K.Ł.: Tak. Działając na rzecz Polonii, Polska i jej potrzeby stawały mi się bliższe. Polskę cały czas nosiłem w sercu. Przywiązanie do Polski, jej historii i dziedzictwa narodowego była we mnie tak silna, że gdy pierwszy raz po tych pięćdziesięciu latach odwiedziłem ojczyznę, przyjeżdżając w 1992 roku do Krakowa na I Zjazd Polonii i Polaków za Granicy, czułem się jak w domu, jak we własnym kraju. Nie wspomnę już o niesamowitym wrażeniu jakie zrobił na mnie Kraków i jego piękne historyczne zabytki.

J.T.: Dlaczego nie zdecydował się Pan wcześniej odwiedził Polski?

K.Ł.: Przez lata rządów komunistów w Polsce, nie byłem w stanie upokorzyć się, aby prosić o polską wizę do mojego australijskiego paszportu.

J.T.: Przekazał Pan do Instytutu Pamięci Narodowej (IPN) materiały dotyczące Pana rodziców, Heleny i Włodzimierza Łańcuckich. Proszę powiedzieć, jak ważne było dla Pana podzielenie się tymi rodzinnymi pamiątkami?

K.Ł.: Przekazałem te materiały, aby je ocalić. Chciałem by nie zginęły. Przekazałem list mojego ojca z obozu w Kozielsku, legitymacje rodziców, świadectwo ukończenia seminarium nauczycielskiego mojej mamy, korespondencję mamy szukającej informacji o mężu, upoważnienia na wyjazd z Rosji, bilety na statki i inne dokumenty. Materiały te przedstawiają losy mojej rodziny, ale również i innych osób. Historię podarowanych przeze mnie materiałów, jak również dokumentów pochodzących od innych ofiarodawców, można znaleźć w książce Archiwum Pełne Pamięci, pod redakcją Teresy Gallewicz-Dołowej i Wojciecha Kujawy, wydanej przez IPN w 2021 roku.

J.T.: To zadziwiające, że pomimo wieloletniej tułaczki udało się zachować w Pana rodzinie wiele listów i dokumentów.

K.Ł.: Te dokumenty to 80 lat historii i wspomnień. Ostatni list mojego ojca z Kozielska to nie tylko pamiątka po ważnej dla mnie osobie, ale także prawdziwy skarb dla badaczy historii. Na kopercie znajdują się stemple i adnotacje pokazujące drogę tego listu z Kozielska do Sanoka. List ten dotarł do nas dopiero w 1967 roku. Przekazała go nam moja ciocia z Sanoka.

Oczywiście fotokopie wszystkich dokumentów zostawiłem sobie i moim bliskim, bo to przede wszystkich historia mojej rodziny, którą chciałem przekazać potomnym.

Więcej o dokumentach przekazanych przez Krzysztofa Łańcuckiego do IPN znajdziesz w nagraniu „List z Kozielska na australijskiej ziemi” oraz w artykule znajdującym się TUTAJ.

J.T.: Podzielił się Pan również swoją historią z Portalem Historii Mówionej Muzeum II Wojny Światowej w ramach cyklu „Świadkowie historii”.

K.Ł.: Tak. Dzięki inicjatywie Bogdana Płatka, Prezesa SPK Koło nr 3 w Melbourne, Anna Kuśmierczyk i Waldemar Kowalski z Muzeum II Wojny Światowej przeprowadzili rozmowy z kilkoma Polakami mieszkającymi w Australii. Oprócz mnie, swoją historią podzielili się Stefan Pietrzak, Stanisława Baran, Andrzej Mielnik, śp. Zygmunt Świstak ,,Minoga” oraz śp. Bernard Skarbek OAM.

O wojennych historiach przedstawionych przez Polaków żyjących w Australii przeczytacz TUTAJ.

Rocznica Katyńska w Sanktuarium Maryjnym w Essendon, 19 kwietnia 2015 (fot. FB Polish Museum and Archives in Australia)

J.T.: Nie tylko jako działacz polonijny, ale przede wszystkim jako były Sybirak, wspierał Pan projekt „Kresy-Syberia Virtual Museum”.

K.Ł.: Od początku popierałem ten wspaniały projekt, którego celem było i jest upamiętnienie milionów Polaków wywiezionych z kraju i zmuszonych do życia na nieludzkiej ziemi. Dzięki współpracy Fundacji Kresy–Syberia oraz wielu organizacji polonijnych z całego świata udało się stworzyć wirtualne muzeum pamięci z bogatym zasobem materiów historycznych i edukacyjnych.

Odwiedź wirtualne muzeum Kresy–Syberia TUTAJ.
Zapoznaj się z ulotką Fundacji Kresy–Syberia TUTAJ i TUTAJ.

J.T.: Przez ponad 60 lat pracy społecznej zaangażowany był Pan w działalność wielu organizacji polonijnych w Australii, jak i na świecie. Jaka inicjatywa była Panu najbliższa?

K.Ł.: Działalność wszystkich organizacji była mi bliska, bo inaczej bym się nie angażował. Działania na rzecz wspierania Polaków podczas zawirowań politycznych w kraju, dbanie o pamięć narodową i prawdę historyczną – to wszystko było istotne. Kryzys ekonomiczny spowodowany przez rządy komunistów wpływał na ludzi i wzywał ich do działania – do walki o zasadnicze prawa ludzkie, wolność sumienia i prawdę. Starano się sfałszować i zmienić narodową pamięć, prawdę historyczną. Wraz z innymi działaczami chcieliśmy uświadomić społeczeństwo australijskie, że Polska nie jest wolna, a Polacy cierpią prześladowania. Że obecnie historia Polski jest zakłamywana.

Od lewej: Gubernator Generalny Australii, Sir Ninian Stephen, Franciszek Hadzel i Krzysztof Łańcucki. Dom Kombatanta w Canberze, 22 kwietnia 1988

J.T.: W jaki sposób informaliście o tym australijską opinię publiczną?

K.Ł.: Gdy do Australii przyjeżdżał gość zaproszony przez ambasadę PRL w Canberze, pisaliśmy do polityków (ministrów przyjmujących tych gości) i dziennikarzy australijskich, aby podczas spotkania zadawali pytania o to, co dzieje się w Polsce i dlaczego, tak się dzieje. Aby zadawali trudne pytania: dlaczego ludzie, za mówienie własnego zdania, są bici i więzieni; dlaczego historia Polski przedstawiana jest w sposób nieprawdziwy.

Apelowaliśmy także do australijskich związków zawodowych o wsparcie dla NSZZ „Solidarność” – krajowego niezależnego związku zawodowego, który jest w Polsce delegalizowany, a jego działacze są więzieni i internowani.

Do dzisiaj pozostała mi bogata korespondencja z tamtych czasów, ilustrująca wsparcie i zaangażowanie polityków i członków australijskiego społeczeństwa w pomoc Polakom.

Krzysztof Łańcucki wręcza Premierowi Australii Robertowi Hawk’owi książkę „Poles in Australia and Oceania 1790-1940” Lecha Paszkowskiego. Biuro premiera Australii w gmachu parlamentu w Canberze, 22 kwietnia 1988

J.T.: Jak na wasze działania reagował rząd PRL?

K.Ł.: Władze PRL starały się spenetrować nasze organizacje społeczne. Stworzono nawet organizację polonijną, która współpracowała z nimi. Było tam tylko kilika ośób. Nikt w Australii raczej nie chciał się angażować w działania tej organizacji.

J.T.: Czy po ’89 Polonia wciąż interesowała się praworządnością i polityką prowadzoną przez Polskę?

K.Ł.: Tak. Niektóre inicjatywy wolnej niepodległej Polski również wzbudzają u nas niepokój. W tej chwili ambasada RP w Australii obchodzi 50-lecie ustawnowienia stosunków dyplomatycznych między Australią i Polską. Trzeba pamiętać, że my mówimy o roku 1972. Te stosunki zostały nawiązane między Australią a PRL, tj. sowiecką kolonią. To nie polska władza nawiązywała tę współpracę, ale rząd komunistyczny podległy sowieckiej Rosji.

J.T.: W filmie zrealizowanym na jubileusz 70-lecia Rady Naczelnej Polonii Australijskiej, opowiada Pan o ważnych, przełomowych momentach dla Polonii i Polaków, które wydarzyły się podczas pana prezesury. Z której inicjatywy jest Pan najbardziej dumny?

K.Ł.: Myślę, że wiele zrealizowanych działań było udanych, i co najważniejsze, potrzebnych w danej chwili. Taką inicjatywą było np. utworzenie studiów polskich na Monash University i Macquire University. I choć z czasem studia zostały zdjęte z programu uczelni, przez lata przyczyniały się do promocji języka polskiego i przybliżały zainteresowanym studentom polską kulturę.

Wracając jednak do Pani pytania: najbardziej dumny jestem z akcji „Help Poland Live Appeal”.

J.T.: Jaki był jej cel?

K.Ł.: Po pierwsze, uświadomienie władzy i obywateli Australii o trudnej sytuacji Polaków walczących o wolność słowa i sumienia. Po drugie, zangażowanie ich w zbiórkę funduszy na pomoc materialną narodowi polskiemu.

Na początku, w zbiórkę włączone były tylko organizacje członkowskie Rady Naczelnej Polskich Organizacji w Australii. Jednak dosyć szybko zrozumiałem, że licząca 150 tys. osób Polonia australijska, spośród której i tak nie wszyscy są zaangażowani w życie społeczne, nie jest w stanie uzbierać potrzebnej sumy.

W rezultacie tej zbiórki, transport artykułów pierwszej potrzeby o wartości 70 tys. dolarów trafił do Polski dzięki współpracy z Polonią kanadyjską. Dary rozprowadzał kościelny komitet charytatywny. Paczki były oklejone nalepkami informującymi, że dary zostały ufundowane przez Polonię australijską.

J.T.: Czyli powstała potrzeba rozszerzenia akcji także na inne społeczności.

K.Ł.: Tak. Postanowiłem zaangażować do akcji australijskie społeczeństwo. Szczęśliwie dla całej inicjatywy, zbiegło się to z aktywnym rozwojem australijskiej polityki wielokulturowości. Zostałem powołany przez władze australijskie na członka nowo utworzonego rządowego Instytutu ds. Wielokulturowości (ang. Institute of Multicultural Affairs – IMA), którego prezesem był znany adwokat, Frank Galbally QC. Będąc członkiem IMA, zawarłem znajomość, a potem przyjaźń z Frankiem. Ogromnie się cieszę, że włączył się on ochoczo w działania na rzecz wypromowania naszego projektu na całą Australię. Otrzymaliśmy spory odzew na nasz apel.

J.T.: W którym roku rozpoczęliście akcję „Help Poland Live Appeal”?

K.Ł.: W 1981 powstał komitet akcji z Frankiem Galbally’m jako prezesem i mną jako wiceprezesem. W skład komitetu wchodzili działacze różnych organizacji australijskich, w tym przedstawiciele kościołów i religii.

J.T.: Jak przebiegała zbiórka?

K.Ł.: Nasz apel o pomoc spotkał się ze wspaniałym odbiorem ze strony społeczeństwa australijskiego. Zbiórka szła sprawnie i gdy osiągnęliśmy sumę 1,3 mln dolarów, niespodziewanie otrzymaliśmy od ówczesnego rządu australijskiego, którego premierem był Malcom Fraser, wsparcie w wysokości dodatkowego miliona dolarów! Zaprzyjaźniony z Galbally’m Malcolm Fraser chciał pomóc Polsce, ale nie chciał przekazywać żadnych pieniędzy do użytku władz PRL-u. Dlatego też wsparł naszą inicjatywę. Ostatecznie udało nam się zebrać. 2,3 mln dolarów australijskich!

Krzysztof Łańcucki przemawia podczas oficjalnego otwarcia akcji zbiórkowej „Help Poland Live Appeal”. W pierwszym rzędzie, drugi z lewej, siedzi Premier Australii Malcom Fraser. Pierwszy z prawej – przewodniczący Ogólnoaustralijskiego Komitetu Pomocy dla Polaków, Frank Galbally

J.T.: Jaki rodzaj pomocy sfinansowano w ramach tej akcji?

K.Ł.: Za zebrane pieniądze udało nam się zorganizować dwie akcje z darami. W Europie Zachodniej zakupiliśmy m.in. żywność, lekarstwa i ubrania, które zostały przetransportowane do Polski i przekazane do Komisji Charytatywnej Episkopatu Polski. Episkopat Polski, jako podmiot niezależny od władzy państwowej, miał za zadanie rozdać dary osobom potrzebującym.

J.T.: Ile trwa cała akcja?

K.Ł.: Licząc począwszy od utworzenia komitetu, poprzez zbiórkę funduszy i ostatecznie – transport darów, zabrało to nam łącznie rok.

J.T.: Oprócz zbiórek pieniężnych włączał się Pan także w organizowanie protestów prosolidarnościowych.

K.Ł.: Lata 80-te były rzeczywiście aktywnym czasem organizowania akcji poparcia dla działań „Solidarności”, orędowania za uwolnieniem uwięzionych i internowanych przez władze PRL działaczy ruchu. Nasze polonijne działania zostały przedstawione w publikacji IPN pt. „Solidarność” na Antypodach. Inicjatywy solidarnościowe polskiej diaspory w Australii (1980–1989) autorstwa Patryka Pleskota.

J.T.: Wracając do tematu innych ważnych wydarzeń dziejących się za czasów Pana prezesury w Radzie Naczelnej, nie możemy zapomnieć o przyjeździe papieża Jana Pawła II do Australii.

K.Ł.: O tak. Było to wyjątkowe wydarzenie. Podczas 32. podróży apostolskiej Jana Pawła II do Australii, na stadionie MCG w Melbourne z papieżem Polakiem spotkało się 40 tys. członków Polonii australijskiej. Spotkanie organizowały dwa komitety. Na czele komitetu wiktoriańskiego stał prezes Federacji Polskich Organizacji w Wiktorii, Piotr Koziełł OAM, zaś za koordynację wszelkich działań odpowiedzialny był ks. Wiesław Słowik SJ OAM. Na czele komitetu ogólnoaustralijskiego stał Rektor Polskiej Misji Katolickiej w Australii, ks. Stanisław Wrona SChr oraz ja – jako prezes Rady Naczelnej Polskich Organizacji w Australii.

Dostąpiłem zaszczytu witania papieża w imieniu Polonii. Do dziś pamiętam prowadzone przygotowania, niesamowitą atmosferę panującą na spotkaniu i takie akcenty, jak np. podium–barkę wykonaną przez Zbigniewa Zergera, na której siedział papież wraz ze swoją delegacją.

Z papieżem Janem Pawłem II. Stadion MCG w Melbourne, 28 listopada 1986

J.T.: Łączenie pracy społecznej z pracą zawodową i życiem rodzinnym nie jest łatwym zadaniem. Jak godził Pan ze sobą te trzy płaszczyzny?

K.Ł.: Zdecydowanie nie było to łatwe zadanie. Wiele moich zobowiązań wymagało ode mnie dłuższych i krótszych podróży po Australii.

W latach 1979-1993 byłem członkiem Rady Koordynacyjnej Polonii Wolnego Świata z siedzibą w Kanadzie, co wiązało się z wyjazdami poza Australię. Zjazdy Rady odbywały się w różnych państwach i na różnych kontynentach m. in. w Londynie (1979, 1984, 1989), Rzymie (1981, 1990), Totonto (1983, 1990), Paryżu (1987) i Rising Sun, USA (1988). W 1989 roku przewodniczyłem 3. Światowemu Zjazdowi Wolnych Polaków w Londynie.

Moja nieobecność w domu niewątpliwie w jakiś sposób wpływała na jakość życia rodzinnego. Osobiście, mam wyrzuty sumienia, że nie poświęcałem dostatecznej ilości czasu rodzinie. Starałem się jednak, aby być blisko dzieci. Aby towarzyszyć im w ważnych dla nich momentach.

Krzysztof Łańcucki (w środku) z otrzymaną Nagrodą im. Henryka Sławika w towarzystwie przedstawicieli wiktoriańskiego rządu Davida Southwicka MP i Hon Nicka Wakelinga MP. Melbourne, marzec 2016 (fot. Peter Kohn)

PP: Z jakimi wyzwaniami według Pana mierzy się lub będzie musiała zmierzyć się Polonia australijska?

K.Ł.: Największym wyzwaniem jest i będzie utrzymanie zainteresowania Polską i polskimi sprawami wśród drugiego, trzeciego i kolejnych pokoleń. Zachęcenie ich do zaangażowania się w życie polonijne.

J.T.: Na co powinny być ukierunkowane nasze działania?

KŁ.: Jednym z naszych zadań powinno być zachęcanie Australijczyków polskiego pochodzenia do szukania swoich korzeni – polskich korzeni. Powinniśmy pokazywać im, jak mogą pielęgnować polskość poprzez utrzymanie polskich tradycji i włączenie się w polską kuturę. Zachęcać do odwiedzin Polski – poznawania jej piękna i bogatej historii. Do utrzymywania kontaktów z polskimi krewnymi.

J.T.: Pokolenie Australiczyków polskiego pochodzenia powoli wchodzi w życie polonijne w Wiktorii.

K.Ł.: Tak. W 2020 prezeską Federacji Polskich Organizacji w Wiktorii została osoba urodzona w Australii, a inny młody Australijczyk polskiego pochodzenia zasiada w prezydium Federacji. Oby takich przykładów było więcej.

J.T.: Dziękuję za rozmowę.

Krzysztof Łańcucki AM – urodził się 1.06.1935 w Sanoku. W 1940 roku został wywieziony wraz z mamą przez Sowietów z Kamienia Koszyrskiego do północnego Kazachstanu. W 1942 roku wraz z armią gen. Władysława Andersa przeszedł szlak przez Iran, Indie aż do Afryki Wschodniej. W 1950 roku wyemigrował do Australii. Absolwent studiów fizycznych na Uniwersytecie Zachodniej Australii. Wieloletni pracownik naukowo-badawczy w Laboratorium Budownictwa CSIRO (Commonwealth Scientific and Industrial Research Organisation) w Melbourne.

Działacz społeczny wielu organizacji polonijnych m. in. Związku Polaków w Melbourne, Spółdzielni Domu Polskiego im. T. Kościuszki, Koła Techników Polskich w Wiktorii (obecnie Stowarzyszenia Polskich Profesjonalistów w Australii), Polskiego Komitetu Radiowego, Komitetu Redakcyjnego „Tygodnika Polskiego”. W latach 1975–1979 Prezes Federacji Polskich Organizacji w Wiktorii, a w latach 1979–1997 Prezez Rady Naczelnej Polskich Organizacji w Australii (obecnie Rady Naczelnej Polonii Australijskiej). Członek organizacji ogólnoaustralijskich m. in. State Ethnic Broadcasting Advisory Committee of Victoria i Institute of Multicultural Affairs. Inicjator akcji „Help Poland Live appeal” oraz działań na rzecz pomocy NSZZ „Solidarność” i Pokakom cierpiącym prześladowania ze strony komunistycznego rządu w Polsce. Członek Prezydium Rady Koordynacyjnej Polonii Wolnego Świata (1984–1993), delegat i uczestnik zebrań i zjazdów Rady.

Pełen wykaz pełnionych przez Krzysztofa Łańcuckiego funkcji został zamieszczony na stronie internetowej Rady Naczelnej Polonii Australisjkiej TUTAJ.

Laureat oddznaczeń:
Nadanych przez władze australisjkie:
1987 – Member of the Order of Australia

Nadanych przez władze polskie na wychodźstwie:
1974 – Złoty Krzyż Zasługi
1979 – Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia
1985 – Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia
1989 – Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski

Nadanych przez władze polskie III RP:
1993 – Krzyż Komandorski z Gwiazdą Orderu Zasługi RP
2006 – Krzyż Zesłańców Sybiru

Innych nagród:
1979 – Krzyż Rycerski Orderu Szent Laszlo – oddznaczenie nadane przez władze węgierskie na wychodźstwie
2016 – Nagroda im. Henryka Sławika przyznana przez Australijskie Stowarzyszenie Żydów i ich Potomków za promowanie dialogu między społecznościami żydowską i polską.

Laureat wyróżnież przyznanych przez organizacje społeczne:
1981 – Członek Honorowy Stowarzyszenia Lotników Polskich w Wiktorii
1985 – Odznaka Jubileuszowa 75-lecia Związku Harcerstwa Polskiego
1990 – Złota Odznaka Stowarzyszenia Techników i Profesjonalistów Polskich w Wiktorii
1994 – Członek Honorowy Fundacji Pomocy Szkołom Polskim na Wschodzie im. T. Goniewicza
1996 – Dyplom Związku Polaków w Kazachstanie za akcję pomocy Polakom na Wschodzie
1996 – Członek Honorowy Związku Polaków na Północnej Tasmanii
2004 – Honorowy Przewodniczący Rady Naczelnej Polonii Australijskiej i Nowej Zelandii, obecnie RNPA
2017 – Członek Honorowy Stowarzyszenia Polskich Kombatantów Koła Nr 3 w Melbourne

Zdjęcia (jeśli nie podano inaczej) pochodzą z archiwum Krzysztofa Łańcuckiego.