Z cyklu Wasze historie przedstawiamy wywiad ze Stefanem Mielczarskim, wnukiem generała Stefana „Grota” Roweckiego, członkiem wiktoriańskiej Polonii, pasjonatem żeglarstwa i łowiectwa.
Justyna Tarnowska [J.T.]: Kiedy przyjechał Pan do Australii i jakie były okoliczności tego przyjazdu?
Stefan Mielczarski [S.M.]: Pojechałem najpierw do Londynu z myślą, że wyjadę prawdopodobnie do Stanów. Ale w Londynie spotkałem mojego kuzyna, który mieszkał w Australii. Powiedział: „Jedź do Australii. Zobaczymy”. I w marcu 1981 roku przyleciałem do Australii.
Na początku był to dla mnie duży szok. Wtenczas, te czterdzieści lat temu, było jeszcze dużo domów z blaszanymi dachami. Budownictwo nie było wtedy tak dobrze rozwinięte. Drogi też były nie najlepsze. Widać było, że w porównaniu z Londynem czy Paryżem była to prowincja. Może samo centrum Melbourne wyglądało jak Warszawa, ale podmiejskie dzielnice były mało rozwinięte, a domy takie lichawe. Mówiłem sobie wtedy: „Nie, to nie to”. Ale potem pomyślałem: „Zarobię parę złotych, kupię jacht i popłynę. Co mnie to będzie interesowało”. Tak się stało, że zostałem. Zakotwiczyłem tutaj na stałe. I tak siedzę.
W sumie podobało mi się wtedy. Był to okres, kiedy Australia jeszcze się rozwijała. Był to piękny, taki naprawdę demokratyczny kraj. Jeśli można mówić, że demokracja w ogóle istnieje. Podobało mi się tu bardzo. Wtedy był jeszcze w rządzie federalnym minister Fraiser. Potem niestety zaczęło być nieco gorzej jak przyszła lewica.
J.T.: Wróćmy jeszcze do Pana wyjazdu do Londynu. Jak Pan się tam dostał? Czy łatwo było o paszport?
S.M.: Oooo, proszę Pani! Zanim wyjechałem do Londynu to trwało kupę czasu. Ciągle dostawałem odmowy. Potem, jak sprzedawałem samochód, znalazłem taki kontakt do pewnej osoby. Kosztowało mnie to 50 tysięcy i dostałem paszport.
J.T.: Czyli trzeba było sobie pomóc, aby otrzymać ten paszport…
S.M.: Tak. Oni specjalnie nie chcieli mnie puszczać. Nie wiem dlaczego. Moja była żona wyjechała do Szwajcarii (jeszcze wtedy było dobrze) i ja miałem jechać do niej. Już wtedy mnie nie puszczali. Może ze względu na moje postępowanie antyczerwone. Nie wiem. Jakoś ubzdurali sobie w głowie, aby mnie nie puszczać.
J.T.: Jak poradził sobie Pan w Londynie?
S.M.: Bywało różnie. Miałem taki okres w Londynie, że po raz pierwszy w tym kapitalizmie zaznałem głodu. Nie miałem co jeść. Nie miałem gdzie mieszkać. Trochę wstyd było mi pójść do rodziny. Miałem tam wuja, kuzynkę i tego kuzyna, co mieszkał w Australii. Ale jakoś odbiłem się i przyjechałem tutaj.
Zdarzało mi się chodzić za milkmanem, który roznosił mleko i bułki. Czasami ukradłem mleko i parę bułek. I tak przeżyłem te najgorsze dni. A potem znowu znalazłem pracę i jakoś sobie dałem radę. Innym razem, jak mnie tak mocno przycisnął głód to zgłosiłem się do szpitala (bo miałem ubezpieczenie) i powiedziałem, że mam atak ślepej kiszki. Najadłem się i napiłem. Rano uciekłem i nie miałem tego zabiegu. Odżyłem, bo trochę sobie podjadłem.
J.T.: W czasie kiedy Pan przyjechał do Australii, czy ktoś z rodziny już tutaj był?
S.M.: Kuzyn, którego spotkałem w Londynie, został tam jeszcze jakiś czas. Jeździł po Europie z rodziną. Przyleciał później. On mieszkał w Australii, ale wrócił dopiero po moim półrocznym pobycie tutaj.
J.T.: Czy do Australii przyjechał Pan z małżonką, czy dopiero tutaj się poznaliście?
S.M.: Tutaj poznałem małżonkę Barbarę. To jest moje drugie małżeństwo. Pierwszy raz byłem żonaty w Polsce. I to właściwie był jeden z powodów, dla których opuściłem kraj, że się rozwiodłem. Pierwsze małżeństwo mi się nie udało. Nie byłem też zachwycony komuną. Nie wiedziałem, ze komuna padnie. Byłem zdecydowany wyjechać i zacząć życie od nowa.
J.T.: Czy taka przeszłość rodzinna i zaangażowanie Pana dziadka miało również wpływ na Pana decyzję o emigracji?
S.M.: W mojej rodzinie nikt nie kochał komuny. Wychowywany byłem raczej w normalnych, rodzinnych warunkach. W duchu miłości do ojczyzny. Od dziecka czuło się i widać było, że jesteśmy pod okupacją sowiecką. Mi to też nie odpowiadało.
J.T.: Czego najbardziej brakowało Panu po przyjeździe do Australii?
S.M.: Głównie to mi brakowało chleba. Normalnego chleba. Wszędzie była tutaj ta „wata”. Jak przyjechałem to mieszkałem w hostelu, ośrodku dla nowoprzybyłych, w Midday. Na stołówce było całkiem niezłe jedzenie. Ale nie było chleba. A ja bardzo lubię chleb. Wydawało mi się wtedy, że będzie to problem jeśli nie znajdę tego chleba. Z czasem znalazłem piekarnię niemiecką, włoską i wreszcie polską. Na początku, powiedzmy w latach pięćdziesiątych, nie było wiele europejskich piekarni.
J.T.: Wielu Polaków tęskni za smakiem polskiej kiełbasy. A Pan tęsknił?
S.M.: W tej chwili mamy kilku polskich rzeźników w Melbourne i nie ma problemu z dostaniem dobrych wyrobów wędliniarskich. Na początku jednak był problem z dostaniem polskich wędlin. Australijczycy jedli głównie boczek, barbeque i baraninę. Ich kiełbasy są, powiedzmy, mało zjadliwe, ale oni są do tego przyzwyczajeni.
Ja bardzo lubiłem baraninę jeszcze będąc w Polsce. A tutaj wręcz uwielbiam! Z perspektywy lat zmieniła się tylko cena baraniny. W latach, w których przyjechałem, kilo chopsów kosztowało 90 centów, a dzisiaj kosztuje 17-18 dolarów (może więcej). Także to wszystko zdrożało. Siła nabywcza dolara bardzo spadła.
J.T.: Powróćmy jeszcze do Pana pierwszych lat w Australii. Jak szybko znalazł Pan pracę? Czy robił Pan to, co lubił czy to, co dawało pieniądze?
S.M.: Jak przyjechałem to czuło się, że rząd australijski bardzo opiekuje się emigrantami. Tak jak wspomniałem, na początku mieszkałem w hostelu Midday. Mieszkałem tam przez trzy miesiące, czy cztery. Już nie pamiętam dokładnie jak długo. Mieliśmy tam wstęp do nauki angielskiego. Potem każdy się usamodzielnił. Szukał sobie pracy. Wyprowadzał się z tego hostelu.
Ja wyprowadziłem się z kolegą. Przez jakiś czas mieszkaliśmy na St Kildzie. Jest to taka dzielnica nad morzem. Od razu podjąłem pracę. Z racji na fakt, że miałem syna z pierwszego małżeństwa w Polsce, potrzebowałem pieniędzy, aby wysłać do rodziny. Zacząłem pracować w firmie Dunlop produkującej opony. Tam pracowałem rok, czy półtora. Nieźle zarabiałem jak na owe czasy. Wtedy to była taka przeciętna stawka 180 dolarów na tydzień. Pracowałem na zmiany (dzienną, popołudniową i nocną), bo w zależności od zmiany była inna stawka godzinowa. Pracując zmianowo zarabiałem trzysta parę dolarów tygodniowo. To były wtedy niezłe pieniądze.
J.T.: Jakie były Pana kolejne miejsca zatrudnienia?
S.M.: Potem przez jakiś czas pracowałem u mojego przyjaciela, który miał drukarnię materiałów. W kolejnych latach zacząłem pracować na własny rachunek. Założyłem firmę malarską, bo ta praca nie wymagała żadnych większych kwalifikacji. Malowałem np. domy. I to było dużo lepsze rozwiązanie niż praca w fabryce. Więcej zarabiałem. Miałem także większe możliwości i elastyczność pracy.
J.T.: Czy korzystał Pan ze wsparcia społeczności polskiej? Czy Polacy pomagali wtenczas młodych imigrantom?
S.M.: Na pewno pomagali. Ja osobiście nie korzystałem, bo byłem na tyle samodzielny, aby sobie jakoś poradzić. Były organizacje pomagające nowoprzybyłym.
J.T.: A czy ktoś z Pana znajomych korzystał z takiej pomocy i był zadowolony?
S.M.: Tak, były takie przypadki. Pamiętam, że jeszcze wtedy Pani Kasia Łańcucka (Kasia, bo byliśmy na ty) była dziennikarką w radiu. Dużo ludziom pomagała np. załatwiać pracę. Ustawiała tych ludzi jak mogła. Było także takie małżeństwo – niestety nie pamiętam nazwiska, też bardzo przyjemni ludzie. Pomagali moim znajomym. Polacy sobie zazwyczaj pomagali. Byli dobrze zorganizowani. Ale osobiście nie musiałem korzystać z pomocy.
J.T.: Jak szybko był Pan w stanie wziąć kredyt i kupić pierwszy dom?
S.M.: W zasadzie jak miałem stałą pracę. W czasach, kiedy przyjechałem domy były bardzo tanie. Wtedy dom kosztował około 30 tysięcy dolarów w tych nowych dzielnicach. W starszych trochę drożej. Dla przykładu: najdroższe domy były i nadal są na Toorak. Taki dom na Toorak, który teraz kosztuje około 7-8 milionów, wtenczas kosztował 100 tysięcy dolarów. Wydawało się wtedy, że były to straszne pieniądze.
Dzisiaj w totolotka główna wygrana jest około miliona. I za ten milion mogę kupić, powiedzmy, jeden dom i to w takiej gorszej dzielnicy. Kiedyś takich domów mogłem kupić 20. Oczywiście, nigdy nie wygrałem w totolatka (śmiech). Na tym przykładzie widać jak posunęła się inflacja w Australii. Jak dolar stracił wartość.
J.T.: Jakie były marzenia młodego emigranta?
S.M.: Moim marzeniem było kupno jachtu, bo z zamiłowania jestem żeglarzem. Początkowo myślałem, że zarobię trochę pieniędzy, kupię duży jacht i popłynę dookoła świata.
Nawet przez jakiś czas pracowałem w rybołówstwie na statku. Miałem kapitana Australijczyka, który był polskiego pochodzenia (miał na nazwisko Baran, a jego ojciec był starszym pilotem), ale nie mówił po polsku. Był szyfrem i zarazem właścicielem tego statku, na którym pływałem. Zachęcał mnie bym płynął z nim dookoła świata. Byłem wtedy prawie zdecydowany płynąć. Okazało się jednak, że moja dziewczyna jest w ciąży. I zrezygnowałem z podróży. On popłynął dookoła świata, a ja zostałem. Nie kupiłem sobie wtedy jeszcze jachtu. Jacht kupiłem dopiero wiele lat później, jak już trochę zabezpieczyłem rodzinę i spłaciłem kredyt na dom. Pierwszy jacht kupiłem w wieku pięćdziesięciu paru lat.
J.T.: Marzenie spełnione. Gdzie Pan pływał? Gdzie najczęściej Pan pływa?
S.M.: W tej chwili nie pływam, bo sprzedałem jacht. Niepotrzebnie zresztą. Za te pieniądze udałem się z całą rodziną na wycieczkę po Europie. W tej chwili trochę się przymierzam do kupna jachtu, aby te pozostałości finansowe wydać. Sytuacja jednak jest trudna. Jesteśmy na całym świecie ograniczeni. Tutaj mamy szalonego Andrews. Przez jakiś czas w ogóle nie można było chodzić do portu, do jachtów. Dopiero od dwóch dni (28 października – red.) możemy swobodnie poruszać się po całej Wiktorii, ale jest to tylko chwilowe. Zbliża się Melbourne Cup (święto konia), najważniejsze święto dla Australijczyków. Prawdopodobnie po tym święcie on nas wszystkich na nowo zamknie w domach.
J.T.: Jakie miejsca w Wiktorii poleca Pan na podróż morską?
S.M.: Pływałem w okolicach Western Port Bay, Portland, Lady Julia Percy Island i Mallacoota. Muszę jednak przyznać, że jest tu trochę niebiezpiecznie. Sama zatoka, Port Philip Bay, jest dość miła jak jest ładna pogoda, ale jak zaczyna dobrze dmuchać to występują dość poważne sztormy. Także jest trochę niebezpiecznie. Przyjemnie pływa się po Philip Bay, jeśli ktoś lubi takie ostre pływanie. Pogoda czasami zmienia się trzy razy dziennie. Raz jest ciepło. Potem zimno. Później jeszcze wietrznie albo bezwietrznie.
Poleciłbym, aby każdy zaczął trochę pływać po Port Philip Bay, a tak najlepiej jest pływać w dużo mniejszych akwenach. Na przykład w okolicach Lakes Entrance – z tymże jest tam ciężkie wejście. Najpierw jest Lake King, potem jest Lake Victoria (jak dobrze pamiętam) i Lake Wellington. Lake Wellington jest to bardzo duże jezioro. Większe trzy razy niż nasze Śniardwy. Jak pamiętam to jest tam taka wyspa – Flannagans Island i kilka innych małych wysp. Tam się fajnie pływa, bo jezioro otoczone jest brzegami, także wiatr nie jest taki porywisty jak na oceanie czy Morzu Tasmana, na które wychodzi się z Lake Entrance.
A w okolicach Cieśniny Bassa, gdzie jest wyjście z Philip Bay to jest jedno z takich najniebezpieczniejszych miejsc na świecie. Tutaj dość często i zdrowo kołysze. Fale są spiętrzone. Także nie polecałbym wypływania. Sam tam kilka razy wypływałem i to niedużym jachtem, niecałe osiem metrów, także dobrze mnie wykołysało. Ale radości jest kupa!
J.T.: Jakim sprzętem Pan pływał? Czy łodziami motorowymi czy żaglówkami?
S.M.: Pływałem żaglówkami. Motorowe łódki nie za bardzo mnie interesują. Nie ma takiej przyjemności z pływania, bo tylko dodaje się gazu i zwalnia. Tak w ogóle jachty motorowe są bardziej niebiezpieczne, bo nie mają balastu, nie tak ładnie wchodzą na fale. Są dużo szybsze, ale bezpieczniejszy jest jacht żaglowy.
J.T.: Czy pływał Pan zazwyczaj w grupie czy samotnie?
S.M.: Samotnie nie. Ja jestem takim człowiekiem, co lubi sobie pogadać. Miałem kilka jachtów i zawsze brałem sobie dwóch, trzech ludzi. I nawet trochę przeszkoliłem żeglarsko kilku chłopaków. Są mi bardzo wdzięczni. Jeden nawet kupił sobie jacht. Złapali tego haczyka żeglarstwa i to jest fajna sprawa.
Mój jeden kolega, taki sympatyczny chłopak, ciągle latał szybowcem. To jest dość drogi sport. Mówił, że wiatr go nosi. Jak zaczął ze mną pływać na żaglach to mu się odmieniło i teraz już nie lata, tylko pływa.
J.T.: Jeśli chodzi o wody poza Wiktorią, gdzie Pan pływał?
S.M.: W Nowej Południowej Walii pływałem w okolicach Eden, Wollongong, Sydney, Newcastle i Coffs Harbour. W Queensland – w okolicach Bowen, Hayman, Mackay, a nie tak dawno wynajętym jachtem pływałem po Whitsunday i kilkunastu okolicznych wyspach. Bardzo piękne miejsce. Polecam każdemu. W Queensland jest fantastyczna pogoda, ciepełko. Tam można pływać cały rok.
Tutaj (w Wiktorii – red.) jak miałem jacht to też pływałem cały rok. Ale tu już jest zimno.
J.T.: Czy miał Pan jakąś przygodę na morzu, którą zapamięta Pan do końca życia?
S.M.: Uuuu…Właściwie taką poważną przygodę to miałem na Morzu Śródziemnym. Tutaj też miałem. Była dość duża fala w Port Philip Bay. Chiałem wejść do portu. Miałem wtedy taki jacht balastowo-mieczowy z silnikiem doczepnym. Silnik był wystawiony pod kątem, nie na dół. Jak przyszła kolejna duża fala to oderwało mi ten silnik. Utopił się. I później miałem problemy wejść do portu, bo wejście w Sandringham było dość wąskie. Są tam też skały, więc musiałem namęczyć się, żeby wejść do tego portu na samych żaglach. Wiatr wiał prosto z wejścia, a wejście wąziutkie.
Pamiętam też przygodę, która przytrafiła mi się w Cieśninie Bassa przy wejściu do zatoki. Trafiłem na złą porę. Był odpływ i na żaglach nie mogłem wejść do Port Philip Bay. Musiałem dużo krążyć, a już dobrze dmuchało. Załoga mi się trochę pochorowała. Czekaliśmy przed tym wejściem do Zatoki Philipa z sześć godzin zanim zaczął się przypływ. I dopiero wtedy weszliśmy. To była fajna przygoda. Fajnie niefajnie. Przyjemnie było. Takie ciarki przechodziły po plecach. Jak ktoś lubi taki rodzaj podniety to jest fajnie.
W takich sytuacjach trzeba wykazać się znajomością żeglarstwa i trochę siłą woli. To zdecydowanie pomaga. Uspokaja. Człowiek jest taki zrelaksowany jak to wszystko przeżyje. Wpłynie się do portu, stanie się. Potem przychodzi czas na wieczerzę, herbatę z rumem. Odprężenie przychodzi. „O! Dopłynęliśmy. Już dobrze. Jak bezpiecznie. Jak fajnie”. To robi wrażenie.
J.T.: Powróćmy jeszcze do historii Pana rodziny. Czy w jakiś sposób Pana rodzina angażowała się w działalność polonijną? Czy dzieci należały do jakiś zespołów?
S.M.: Tak, moja córka i mój syn tańczyli w Łowiczu – to jest taki zespół przy Domu Polskim SYRENA w Rowville. Moje wszystkie dzieci, bo ściągnąłem tutaj syna z pierwszego małżeństwa, chodziły do polskiej szkoły sobotniej. Mówią dobrze po polsku. Córka i młodszy syn zdali maturę po polsku. Zawsze staraliśmy się zachować polskość. Moje trzy wnuczki również mówią po polsku.
Osobiście raczej się nie udzielałem w społeczności polskiej, bo miałem taki przykry incydent. Kiedyś pewien mój kolega zgłosił do radia, że jestem wnukiem takiego człowieka. Miałem audycję w tutejszym radiu. A potem ktoś mi powiedział: „A! To ty przyjechałeś dorobić się na dziadka plecach”. Także później unikałem kontaktów, aby nie wyglądało, że „jadę” na dziadka wspomnieniach i szukam jakiś tam konkretnych zysków z tego powodu. To był właściwie taki moment, że starałem się unikać takich rzeczy. Nigdy nie kontakowałem się z działaczami Armii Krajowej. Później mnie przez te słuchowiska odnaleźli.
Jak byłem w Londynie i zbierałem materiały do książki, bo moja mam pisała książkę o dziadku. Poszedłem do Instytutu Polskiego, do Pani Czarneckiej, po jakieś dokumenty. Mój kolega, który był wtenczas ze mną, dowiedział się, że miałem takiego dziadka. I to on później, jak już przybył do Australii, zgłosił do radia, że jest tutaj wnuk gen. Roweckiego. I w ten sposób ludzie się dowiedzieli i tak to wyglądało.
J.T.: W jaki sposób pielęgnował Pan polskość w swojej rodzinie?
S.M.: Pierwsza rzecz to język. Starałem się mówić tylko po polsku w domu. Mówiłem dzieciom, aby nie mówiły inaczej, tylko po polsku. Moje dzieci mówią dobrze po polsku. Wnuczki mówią trochę słabiej.
Syn i córka są tak wychowani, że czują się Polakami. Wprawdzie urodzeni w Australii, ale główną matką-ojczyzną jest Polska, w której się nie urodzili, a dobrą macochą jest Australia.
J.T.: Czy oprócz języka było coś jeszcze? Czy kultywowaliście polskie tradycje?
S.M.: Tak, oczywiście. Święta zawsze obchodziliśmy zgodnie z polską tradycją.
Poza tym starałem się im czytać o drugiej wojnie światowej, o dziadku, o moich prapradziadkach. Tłumaczyłem im, że nasz prapradziad walczył pod Samosierrą. Także moje dzieci miały wpajaną polskość, więź i dumę z tego, że są Polakami.
J.T.: Czy żona też jest Polką?
S.M.: Tak, moja żona, z którą jesteśmy już razem prawie czterdzieści lat, jest Polką. Jest bardzo dobrze ułożoną kobietą. Bogu dziękuję, że taką kobietę spotkałem. Ona też ma wpojoną polskość. Miałem taką dobrą rzecz, że żony mama była tutaj ze dwadzieścia lat. Tak w kratkę przyjeżdżała i wyjeżdżała. I ona głównie wychowywała moje dzieci. Nie mówiła w ogóle po angielsku, więc dzieci miały nieustanną możliwość ćwiczenia języka polskiego.
J.T.: Wychowywanie się z większej rodzinie, razem z dziadkami to ważna rzecz.
S.M.: Zdecydowanie. One miały te szczęście, że babcia była z nimi. Niestety już nie żyje. Teściowa była bardzo sympatyczną osobą. Miała dużą, nawet największą, zasługę w przekazywaniu polskości moim dzieciom.
J.T.: Pochodzi Pan z rodziny o tradycjach historycznych. Pana dziadek, generał Stefan „Grot” Rowecki, był dowódcą Armii Krajowej. W jaki sposób przekazywał Pan dzieciom i wnukom historię o swoich przodkach?
S.M.: Wnukom najmniej, bo są jeszcze małe. Najstarsza wnuczka ma 12 lat i zaczyna się trochę tym interesować. Młodsze wnuczki jeszcze wiele nie rozumieją. Dopiero zaczęliśmy je uczyć.
Pamiętam, że jak moje dzieci były małe to uczyłem je wiersza „Jestem Polak”. Czytaliśmy polskie historyczne książeczki dla dzieci, potem dla dorosłych. Moje dzieci dobrze czytają i piszą po polsku, więc mogły korzystać ze zbioru książek, które mieliśmy w domu. Mam różne książki historyczne, polityczne. Blisko 670 egzemplarzy. Dzięki temu dzieci orientują się w polskiej historii i są na bieżąco z tym, co dzieje się w polskiej polityce.
Stefan Paweł Rowecki, ps. „Grot” (ur. 25 grudnia 1895 w Piotrkowie Trybunalskim, zm. między 2 a 7 sierpnia 1944 w Sachsenhausen) – generał dywizji Wojska Polskiego, dowódca wojskowy i teoretyk wojskowości. Komendant Główny Związku Walki Zbrojnej od czerwca 1940 do lutego 1942, dowódca Armii Krajowej (komendant Sił Zbrojnych w Kraju) od 14 lutego 1942 do 30 czerwca 1943.
Przeczytaj notkę biograficzną o gen. Roweckim w serwisie dzieje.pl TUTAJ
J.T.: Pomagał Pan mamie zbierać materiały do książki. Jak mama przekazywała Panu historię?
S.M.: Mama zawsze kochała historię. Napisała kilka książek. Jak byłem małym chłopcem to zawsze mi czytała bajki historyczne i patriotyczne. Potem wciągała mnie w historię, a ja bardzo lubiłem historię. Tłumaczyła: „a widzisz, bratu twojego prapradziadka Chrzanowskiego, udało się załatwić u cara pierwszą szkołę z językiem polskim”.
Historia była taka, że po powstaniu praprapradziad oddał jedynego syna Pawła do szkoły kadetów*. Chłopak miał wtenczas tylko 7 lat, gdy pojechał do szkoły do Petersburga. Był dość zdolnym chłopcem. Z racji na fakt, że rodzina nie miała za dużego majątku (gospodarstwo liczyło dwie wsie), nie mógł jeździć do Polski. Chłopak dorobił się stopnia generała. Na szczęście nie w wojnie, ale dzięki swojej pracy – był kartografem**. Car go bardzo lubił i pozwolił mu otworzyć pierwszą szkołę w Warszawie z językiem polskim.***
SPROSTOWANIA
* Gen. Paweł Chrzanowski miał jedenaścioro rodzeństwa.
** Gen. Paweł Chrzanowski był prezesem Sądu Wojskowego w sądzie wojskowym cesarstwa rosyjskiego.
*** Generał złożył memorała (petycję) do cara z prośbą o wprowadzenie języka polskiego do wszystkich szkół w Królestwie Polskim. 2 września 1905 roku car Mikołaj II podpisał reskrypt pozwalający wprowadzenie języka polskiego do szkół prywatnych bez praw rządowych. W 1905 roku powstała pierwsza szkoła z językiem polskim wykładowym w Warszawie na ul. Smolnej 30 – Gimnazjum gen. Pawła Chrzanowskiego.
Serdecznie zachęcamy do obejrzenia filmu dokumentalnego o gen. Pawle Chrzanowskim, w którym przedstawiono historię zaanagażowania generała na rzecz wprowadzenia języka polskiego do polskich szkół, a także – przebieg uroczystości pogrzebowych, który przyciągnął rzesze Warszawiaków chcących oddać hołd zmarłemu.
LINK
Z racji na to, że mojego prapradziada napoleończyka syn nie miał rodzeństwa ani własnych dzieci*, sprzedał założoną przez siebie szkołę Siedleckim**. Do tej pory to gimnazjum Siedleckich istnieje w Warszawie.***
SPROSTOWANIA
* Gen. Paweł Chrzanowski miał czworo dzieci: córkę Jadwigę i synów Pawła, Piotra i Aleksandra.
** Szkoła założona przez generała została
sprzedana z powodu śmierci generała w 1914 roku. Przez następny rok, szkołę prowadziła żona generała, Cecylia, po czym w 1915 roku szkołę przejęło Towarzystwo założone przez Maurycego hr. Zamoyskiego. W 1918 roku szkołę przekszałcono w Gimnazjum Towarzystwa im. Jana Zamoyskiego.
*** Szkoła istnieje w tym samym miejscu (ul. Smolna 30 w Warszawie) do dzisiaj i nosi nazwę XVIII Liceum Ogólnokształcące im. Jana Zamoyskiego.
Chrzanowscy byli dobrze wychowani patriotycznie. Z rodziny Chrzanowskich pochodziła moja prababcia, matka dziadka generała Stefana „Grota” Roweckiego. Mój kuzyn Bogdan Chrzanowski jest profesorem na Uniwersytecie Gdańskim, na historii. Z rodziną Chrzanowskich mamy mocną więź.
J.T.: Czy proces zbierania materiałów do książki mamy był skomplikowany?
S.M.: Nie, nie był. Gdy byłem w Londynie, mama prosiła bym pojechał do Instytutu Polskiego i odebrał dokumenty. Spotkałem się z Panią Czarnecką. Mój wuj, również z Chrzanowskich, który pisywał do „Orła Białego” dał mi dokładny adres, gdzie mam sie udać. Pani Czarnecka udostępniła mi te dokumenty. Potem chciała się jeszcze ze mną spotkać, ale niestety już do tego spotkania nie doszło, bo musiałem wyjechać. W zasadzie tylko w ten sposób pomogłem mamie. Więcej mamie nie pomagałem. Raczej to Ona mi pomagała. Oczywiście, jak wyjechałem do Australii to przysyłałem pieniądze nie tylko na syna, ale też dla rodziców.
Okładka książki „Ojciec. Wspomnienia córki gen. Stefana Grota-Roweckiego” autorstwa Ireny Roweckiej-Mielczarskiej (Wyd. Czytelnik, 1985)
Okładka książki „W życiu i w legendzie” autorstwa Ireny Roweckiej-Mielczarskiej (Wyd. Bellona, 1998)
Przeczytaj Wspomnienie o Irenie Roweckiej-Mielczarskiej opublikowane na łamach „Zeszytów historycznych GROT” (nr 13, 2002) TUTAJ
J.T.: Czy mama mieszkała cały czas w Polsce i czy również zdecydowała się na emigrację?
S.M.: Mama mieszkała cały czas w Polsce. Tata też. Zmarli w Polsce. Leżą w rodzinnym grobie na Powązkach. Jest tam miejsce także dla mnie. Ale żona kupiła nam grób już tutaj, na Springvale.
W Australii był tylko tata. Przywiózł mi syna z pierwszego małżeństwa. Tata wrócił, a syn został. Mama nigdy nie była w Australii, nie zdążyła biedna.
J.T.: Czy myślał Pan kiedyś o powrocie do Polski?
S.M.: Tak. Gdy pierwszy raz jak pojechałem z żoną i córką do Polski w 1991 roku, komuna już upadła. Pojechałem, bo wiedziałem, że już mi nic nie grozi. Pojeździliśmy razem po Polsce. Byłem tak zachwycony Polską, że chciałem zostać. Byłem inicjatorem, że sprzedajemy dom i wracamy. Nie mieliśmy jeszcze w całości spłaconego domu, ale kilka groszy można było już za niego dostać. Żona mówi: „Tak, tak. Uspokój się. Nie od razu. Poczekaj. Wrócimy i zobaczymy”. I wróciliśmy. Na nowo zwaliły się obowiązki, to tamto trzeba było spłacić. Powrót został odłożony.
W ciągu tych czterdziestu lat byłem w Polsce pięć razy. Ostatnio odwiedziłem Polskę z całą rodziną w 2019 roku. Muszę przyznać, że już wtedy bardziej przyjeżdżałem do miejsc, niż do ludzi. Niestety większość moich przyjaciół i rodziny już zmarła. Mam jeszcze dwóch przyjaciół – jednego w Warszawie, drugiego we Wrocławiu. To z nim się trochę spotykałem. Ale oprócz nich to prawie wszystkich przyjaciół mam tutaj, w Australii, bowiem spędziłem tutaj większość swojego życia.
J.T.: Jak ocenia Pan zmianę Polski na przestrzeni lat? Czy uważa Pan, że w Polsce żyje się dobrze?
S.M.: Tak. Po moim ostatnim pobycie w Polsce uważam, że teraz lepiej się żyje w Polsce niż w Australii. Australia bardzo mocno poszła w dół, od kiedy lewactwo zaczęło kręcić lody. Wraz z moimi dziećmi rozpatrujemy możliwość powrotu do Polski. Zwłaszcza teraz, jak mamy w Wiktorii taką trudną sytuację. Jeśli dzieci się nie ruszą to ja też nie. Są to tylko plany, bo na całym świecie jest teraz trudna sytuacja. Z tym że Australia, głównie Wiktoria, przoduje w tych historiach.
Jak przyjechałem tutaj w 1981 roku to wszystko wydawało mi się takie piękne i możliwe do zakupienia. Nie było problemów z zakupem samochodu – nie trzeba było czekać tak jak w Polsce. Przez te wszystkie lata Polska bardzo mocno się rozwinęła. Teraz w Polsce sytuacja się zmieniła i właśnie tam jest lepiej i szybciej wszystko załatwić i kupić. Wystarczy pójść do sklepów i zobaczyć jak duży jest wybór produktów. Tutaj (w Australii – red.) teraz sprawy się skomplikowały.
J.T.: Z perspektywy lat, czy uważa Pan że decyzja o emigracji była słuszna czy niekoniecznie?
S.M.: Często się nad tym zastanawiam. Takiej jednej odpowiedzi nie mam. Wiele rzeczy się składa na odpowiedź. Na początku mojego pobytu w Australii było mi łatwiej osiągnąć wiele rzeczy. Na przykład kupić własny dom, żyć w bezpiecznym kraju bez komuny. Osiągnąłem wiele rzeczy: mam dom i basem. Zawsze chciałem dużo pływać i pływam cały rok. Wydaje mi się, że początkowo tak, ale później, przynajmniej 20 lat temu uważam, że powinienem wrócić do Polski. Ale nie wróciłem. Teraz jestem starym człowiekiem, rencistą, także jestem teraz trochę uzależniony od zdrowia, od wieku.
J.T.: Co dała Panu Australia?
S.M.: Przede wszystkim mogłem spełnić swoje marzenia. Mogłem rozwinąć swoją miłość do żagli. Pływać, gdzie chciałem i jak chciałem. W moich czasach żeglarstwo w Polsce należało do elity, a ja nie należałem do tej grupy ludzi. Zatem żeglarstwo by odpadło. Poza tym w Polsce żeglarstwo indywidualnie nie było wtenczas tak rozwinięte. Trzeba było należeć do klubu, aby sobie popływać. A tutaj miałem swój własny jacht. Byłem sobie sam kapitanem. Decydowałem, gdzie płynę, kogo zabiorę na pokład.
Druga sprawa, zawsze lubiłem polować. Mój ojciec często w Polsce polował. Sam nie polowałem, ale chodziłem w nagonce i nosiłem tatusiowi strzelbę. Tutaj kupiłem sobie sztucer i strzelbę. Polowałem dość często. W Polsce nie mógłbym tego robić.
J.T.: Gdzie Pan zazwyczaj polował i na co Pan polował?
S.M.: Polowałem na dzikie świnie w okolicach Mansfield, Warburton, Daylesford, Mildury, jeziora Eildon. Blisko Eildon są parki narodowe, więc trzeba uważać, aby nie strzelać w parkach i nie narobić sobie problemów. W okolicach Benalii jeździłem polować na jelenie.
Jeździłem w okolice Hay i Wilcannia (w stanie Nowa Południowa Walia), aby polować na dziki. Jeśli się nic nie zmieni to w przyszłym tygodniu pojadę na polowanie. Z kolegami jestem umówiony na wtorek.
Kiedyś, na samym początku mojego pobytu w Australii, dla przyjemności jeździłem strzelać króliki. Kupiłem sobie wtedy karabin małokalibrowy, którym strzelałem do królików. Dużo ich wtedy było. Teraz chyba też jest ich dużo. Obecnie króliki mnie tak nie interesują. Czasami, jak zobaczę po drodze lisa to trzeba szkodnika zabić. Królików już nie ruszam, bo nikt u mnie w domu nie chce ich jeść, a strzelać aby strzelać to nie chce mi się.
Mam też na sumieniu kilka kangurów. Może kilkanaście. Kangury mają doskonałe mięso, ale podobnie jak królików nikt nie chce jeść ich u mnie w rodzinie. Zatem nie przynoszę do domu. Mój znajomy lubi jeść kangury. Ma farmę i czasami prosi mnie, aby przyjechać i odstrzelić mu parę kangurów, bo mu trochę szkody robią. Wyjadają trawę dla krów. Jako farmer ma zezwolenie na odstrzał chyba dwudziestu kilku kangurów rocznie.
J.T.: Czy w Australii jest jakieś prawo odnośnie ilość ustrzelonych kangurów?
S.M.: W Wiktorii kangury są pod ochroną i tylko farmerzy mają prawo je zastrzelić. Ale nigdzie indziej nie. Można do nich strzelać. Jak się okazuje kangurów jest ponad 90 milionów, a ludzi tylko 27 miliionów. Zatem kangurów tutaj nie brakuje.
J.T.: A co zazwyczaj robi Pan z upolowaną zwierzyną?
S.M.: Jak jelenia przywiozę to oddaję go mojemu koledze, który kiedyś był rzeźnikiem. Robi z tego mięsa różne wyroby np. kiełbasy. Z dzików najpierw dajemy wątrobę do zbadania przez weterynarza. Jeśli mięso jest zdrowe (bez włosiennicy) to również robimy kiełbasy. Z tymże trzeba dodać trochę boczku, podgarlanej czy słoniny, bo mięso dzika jest samo dosyć suche.
J.T.: Czy miał Pan jeszcze jakieś pasje?
S.M.: Lubiłem jeździć konno. Miałem tutaj konia, którego trzymałem u farmera. Teraz jestem otyły i starawy, więc nie jeżdżę konno. W Polsce nie mógłbym sobie na to pozwolić, bo gdzie w Warszawie miałbym trzymać konia i u kogo. Mógłbym wynająć, ale to byłoby kosztowne. A tutaj miałem własnego konia. To też była taka moja pasja.
Ogólnie mówiąc to w Australii miałem lepsze warunki niż w Polsce, aby rozwijać się w swoich marzeniach. Dlatego myślę, że te pierwsze pięćdziesiąt kilka lat mojego życia dobrze tu spędziłem. W Polsce nie mógłbym sobie na to pozwolić.
Uważam, że życie moje dobiega już końca. Chciałbym jeszcze, aby najmłodszy syn spłodził mi wnuka, bo mam same wnuczki od córki.
J.T.: Życzę Panu tego…
S.M.: I to jest wszystko. To jest moje marzenie. Cóż więcej mogę sobie marzyć, prawda?
J.T.: Dziękuję za podzielenie się swoją historią.
S.M.: Dziękuję.
Rozmowa z Panem Stefanem Mielczarskim została zarejestrowana w formie nagrania audio i stanowi część podcastu „Od Spitsbergenu po Wyspę Króla Jerzego” przygotowanego w ramach Akademii Polonijnych Dziennikarzy Obywatelskich. Poniżej link do audycji:
*Bardzo dziękuję Panu Janowi Chrzanowskiemu za recenzję fragmentów wywiadu dotyczących Jego dziadka, gen. Pawła Chrzanowskiego. Pozyskane informacje pozwoliły sprostować kilka wątków dotyczących osoby gen. Chrzanowskiego i jego działalności na rzecz szkolnictwa polskiego.
Wszystkie zdjęcia, jeśli nie zaznaczono innego źródła, pochodzą ze zbiorów pana Stefana Mielczarskiego i Jego rodziny.