O „Syrenie” i największym Klubie Seniora w Wiktorii – rozmowa z Moniką Hołdą

Z cyklu Wasze historie przedstawiamy wywiad z Moniką Hołdą – Prezeską Klubu Seniora w Rowville, wieloletnią działaczką społeczną w Domu Polskim SYRENA w Rowville. 

Justyna Tarnowska [J.T.]: Kiedy przyjechałaś do Australii i jakie były okoliczności przyjazdu Twojej rodziny do Australii?

Monika Hołda [M.H.]: Przyjechałam do Australii z rodzicami Janem i Reginą Kuklą oraz starszym bratem Gienkiem w maju 1950 r. Przypłynęliśmy statkiem „Fairsea” z Niemiec. Miałam wtenczas 10 miesięcy.

J.T.: W jaki sposób Twoi rodzice znaleźli się w Niemczech. Dlaczego zdecydowali się na przyjazd do Australii?

M.H.: Mój tata trafił do niemieckiego obozu pracy z ulicznej łapanki. Moja mama przyjechała do Niemiec w 1942 r. w zastępstwie swojej siostry, która była wtenczas chora (problemy kardiologiczne) i przyjechała do domu na przepustkę. Mama miała jechać do pracy na gospodarstwie tylko na 3 miesiące, bo mówili ze wojna się skończy. Po wojnie, jeszcze w Niemczech moi rodzice poznali się i pobrali. Potem urodziśmy się mój brat i ja.

Z racji niepewnej sytuacji politycznej, bo mama urodziła się w Różanie (kresy), a tata w Łąkcie (woj. małopolskie), rodzice nie chcieli wracać do Polski i przez jakiś czas mieszkali w Niemczech. Potem zaczęli rozważać wyjazd do Ameryki. Gdy nadszedł czas naboru kandydatów na wyjazd do USA nie dostali wizy, bo Ameryka nie brała dużych rodzin. Australia oferowała pracę kontraktową na 2 lata, dlatego rodzice zdecydowali się przyjechać właśnie tutaj. Mój tata pracował na kolei i nie mógł zmienić pracy ze względu na obowiązujący kontrakt.

J.T.: Ile trwała wówczas podróż z Europy do Australii?

M.H.: Podróż do Australii trwała wtenczas miesiąc, bowiem podróżowało się jeszcze statkami.

J.T.: W jakich regionach Australii mieszkała Twoja rodzina? W jakich rejonach Australii dane było Tobie mieszkać?

M.H.: Od początku mieszkaliśmy tylko w Wiktorii. Najpierw w Bonegilli, Rushworth, West Sale, Derhams Hill, Traralgon, a na końcu w Morwell (Latrobe Valley, Gippsland), gdzie do tej chwili mieszka moja mama i moja najmłodsza siostra, Marysia.

Moi rodzice przyjechali do Australii na 2-letni kontrakt. Mój tata pracował na kolei w Ferbank, oddalonej od naszego pierwszego obozu Bonegilli (i drugiego – w Rushworth) o 502 km. Tata mógł do nas przyjeżdżać tylko na jeden tydzień w miesiącu. Co ciekawe, za bilet musiał zapłacić z własnej kieszeni, chociaż pracował na kolei. Na podróż w obie strony musiał przeznaczyć 4 dni.

To były trudne czasy. Jak na kolei strajkowali przez 6 tygodni to nie było wtenczas żadnej pomocy od rządu, a i tak trzeba było płacić za obóz (za nasz pobyt) i z czegoś żyć. Moja mama musiała wyżywić siebie i dwójkę dzieci (jakiś czas po naszym przyjeździe urodziła się moja siostra). Kilka lat później nasza rodzina rozrosła się i było nas więcej o dwie siostry i zaadoptowanego brata.

Z rodzicami i młodszym siostrami. Zdjęcie zrobione przeszło 50 lat temu.
Monika pierwsza z prawej

J.T.: Jak wyglądały osady, w których mieszkali imigranci w Gippsland?

M.H.: Rodziny imigrantów mieszkały w barakach – byłych koszarach wojskowych. Za domy służyły wielkie beczki, które przedzielone na pół kocami i wyłożone blachą służyły za lokum dla poszczególnych rodzin. Baraki nie posiadały w środku żadnej innej izolacji. Obozy były umiejscowione poza miastem, co sprawiało, że nie miało się styczności z lokalnymi ludźmi. Wodę ciepłą i gorącą trzeba było przynosić sobie w wiadrach. Kuchnia była taka ogólna i rządowa. Baraki były oddzielone od siebie ścieżkami, którymi chodziło się na świetlicę, czy też do pralni lub kuchni. Nie było żadnych ogródków, w których można by było uprawiać warzywa.

J.T.: Byliście polską rodziną. Jak rodzice przekazywali Wam historię, kulturę i język polski?

M.H.: Nasz dom był od zawsze polskim domem, w którym rozmawiało się po polsku. Nawet jak odwiedzały mnie koleżanki z innych polskich rodzin, moi rodzice wymagali, abyśmy mówiły tylko po polsku. Rodzice przekazywali nam polskie tradycje świąteczne i świętowali uroczystości patriotyczne. Pamięć o Polsce była zawsze w nich obecna i chcieli, żebyśmy kochali Polskę. Pamiętam, że mama czytała nam powieści po polsku, co moim zdaniem przyczyniło się do tego, że każdy z nas lubi czytać. My do dziś rozmawiamy między sobą po polsku.

J.T.: Jakie było życie polskiego imigranta w czasach, w których przyjechałaś? Jak zmieniło się przez ten czas życie w Australii?

M.H.: Kiedy przyjechaliśmy do Gippsland, było tam już wielu Polaków. Byli oni rozsiani po całym Gippsland, było ok. 300 rodzin. Mieli swój Związek Polaków. Nie było za to Polskiej Szkoły. Więcej „polskości” pojawiło się dopiero wtedy, kiedy przyjechał na stałe polski ksiądz. Było to w 1963 roku. Organizował on jasełka i różne akademie. 6 lata później powstała grupa taneczna „Szarotka”, do której należałam wraz z siostrami.

Życie w Australii zmieniło się bardzo od czasu przyjazdu pierwszych imigrantów. Kiedyś było o wiele trudniej niż dziś. Dzisiejsza emigracja może korzystać z różnego typu zasiłków, nauki języka angielskiego, tłumacza lub otrzymać pomoc ze strony różnych organizacji, czego nie było w latach 50-tych i 60-tych.

Dzieci imigrantów mogły korzystać z edukacji i chodzić do australijskich szkół. Czasami szkoła była blisko (za drogą), czasami daleko (do jednej musiałam dojeżdżać płatnym autobusem). Ale każde dziecko mogło się kształcić, albo w bezpłatnej szkole rządowej albo płatnej szkole prywatnej (katolickiej).

J.T.: A jak wyglądała wtenczas nauka języka angielskiego osób dorosłych?

M.H.: Kto chciał mógł się wtedy uczyć języka angielskiego bezpłatnie. Każdy uczył się języka sukcesywnie od początku swojego przyjazdu do Australii. Niektórzy uczyli się od swoich dzieci, które chodziły do australijskiej szkoły. W tamtych czasach nie było tłumaczy, dlatego też niektóre matki, kiedy miały coś załatwić, brały ze sobą swoje dzieci w roli tłumaczy.

Moja mama uczyła się angielskiego tylko przez parę miesięcy będąc w obozie. Z racji tego, że miała inne obowiązki (małe dzieci) była to raczej krótka nauka. Jednak świetnie dawała sobie radę sama i nieraz pomagała innym. Muszę przyznać, że moja mama ma zdolności językowe, bo umie nie tylko polski i angielski, ale także niemiecki, włoski i rosyjski.

Kobiety zazwyczaj rozmawiały w swoich językach, bo nie było w tamtych czasach tzw. ochronek. Pracujący mężczyźni uczyli się języka w pracy, a także poprzez wspólne rozmowy.

J.T.: Gdzie pracowałaś zawodowo?

M.H.: Z racji tego, że w liceum uczyłam sięna maszynopisistkę (Typing) i stenografistkę (Shorthand, tej umiejętności nigdy potem nie używałam), głównie zajmowałam się pracą biurową. Pracowałam zarówno w instytucjach rządowych (gdzie obowiązywały ścisłe procedury poufności danych), jak i mniejszych biurach. Pamiętam moją pierwszą pracę, w której przede mną nie zatrudniano kobiet, bo szefostwo nie było pewne, czy kobiety będą dobrze wykonywać tę pracę. Byłam pierwszą kobietą zatrudnioną na tym stanowisku … i szczęśliwie, nie ostatnią. Swoją pracą i postawą wzbudziłam szacunek oraz zaufanie kierownictwa do pracowników płci żeńskiej.

J.T.: A czym zajmował się Twój mąż? Kiedy przyjechał do Australii?

M.H.: Mój mąż, Wiktor, przyjechał do Australii w 1966 r. Był to wyjazd stricte zarobkowy, więc na początku planował wrócić do Polski. Zdarzyło się inaczej, bowiem poznał mnie i zdecydował się zostać w Australii (pobraliśmy się w 1971). Zarobione pieniądze przesłał rodzicom, co pomogło im w wybudowaniu domu. Mąż z zawodu wyuczonego w Polsce był bednarzem, ale w Australii pracował w hucie szkła przy robieniu palet.

J.T.: Jak wyglądało Wasze życie?

M.H.: Z racji tego, że niestety nie mieliśmy dzieci, wiele czasu poświęciliśmy na współtworzenie życia polonijnego. Działaliśmy na rzecz Domu Polskiego SYRENA. Mąż z pomocą rodziny zainicjował grupę taneczną „Beskidy”. Moja siostra Jola tworzyła chór „Iskierki”. Pomagaliśmy im w ich działaniach.

Poza tym mieliśmy rodzinę, z którą zawsze utrzymywaliśmy bliskie więzi. Ja bardzo zżyłam się z moją siostrą Jolą i jej córkami, które traktują mnie jak swoją drugą mamę i zawsze z okazji Dnia Matki otrzymuję od nich kwiaty lub jakiś upominek.

J.T.: Co skłoniło Ciebie do zaangażowania się w pracę na rzecz Polonii w Wiktorii? Jak długo jesteś Prezeską Klubu Seniora w Rowville?

M.H.: Miałam męża z Polski, który lubił pomagać i udzielać się społecznie. Ja raczej byłam i jestem bardziej spokojna. W 1982 roku jak mieli budować Dom Polski „Syrena” w Rowville (Prezesem był wtenczas p. Adam Szcześniak) zaangażowali mnie do pisania na maszynie podania o grant. Pan Tadeusz Kuriata napisał podanie na papierze, które ja potem przepisałam na maszynie. Następnie pani Alina Artymiuk namówiła mnie, żebym pomagała pisać kartki i karteczki do książek w bibliotece w Domu Polskim. I tak, mogę powiedzieć, zaczęła się moja praca społeczna na rzecz Domu Polskiego w Rowville. A trochę tych aktywności było. Zbierałam pieniądze na obligacje (tzw. debentures). Pracowałam w bibliotece, gdzie przy okazji promowania czytelnictwa poznawałam wielu ludzi. Miałam również możliwość kontaktu z polską literaturą. Pamiętam, że pierwszą polską książką, którą przeczytałam w całości była „Awantura o Basię”. Od zawsze czytałam w języku polskim, ale był to raczej Tygodnik Polski lub artykuły w innych materiałach. Ale nie książka.

Przez kilka lat byłam w Zarządzie Domu Polskiego w Rowville. Najpierw jako Członek, a potem jako Sekretarz. Jak mąż był Prezesem Domu Polskiego przez 12 lat to dalej byłam Sekretarzem i pomagałam mu w różnych sprawach. Przez 14 lat (z przerwami) drukowaliśmy (z pomocą korektorów) Biuletyn Stowarzyszenia, który pojawiał się co miesiąc. Czasami ten miesiąc mijał tak szybko, że zdarzało się, że aby zakończyć wydanie, tzn. „spiąć wszystkie materiały”, musiałam prosić o pomoc np. moją siostrzenicę czy kogoś znajomego.

Z mężem (ówczesnym prezesem Domu Polskiego w Rowville) oraz działaczami polskiej społeczności

W działalność Klubu Seniora zaangażowałam się dopiero po śmierci męża w 2002 roku. Przez wiele lat byłam w Zarządzie Klubu. Od dwóch lat jestem jego Prezeską.

Należę także do Klubu Seniora w Mt. Waverley. Dane mi było być Sekretarzem tego Klubu przez 2 lat. Z tej funkcji zrezygnowałam jak zostałam Prezeską Klubu w Rowville.

Jestem od paru lat woluntariuszką w Federacji Polskich Organizacji w Wiktorii. Uczestniczę też w zajęciach grupy Relax, która spotyka się w Domu Polski „Syrena” co drugi czwartek.

Mamy też tzw. Klub Niedzielny. W niedziele, po mszy świętej, spotykamy się w swoim gronie seniorów na kawę.

Zawsze jest też praca w domu i koło domu. Staram co drugi tydzień z siostrą Jolą odwiedzać moją mamę.

W ogrodzie różanym z mamą Reginą Kuklą

J.T.: Czy możesz opowiedzieć, jak działa Klub Seniora w Rowville? Kiedy się spotykacie? Co robicie podczas spotkań?

M.H.: Klub Seniora spotyka się co drugi czwartek. Łatwo zapamiętać, bo w te dni otrzymujemy pensje (śmiech). Można przyjeżdżać już od 11-tej, ale zebranie zaczyna się dopiero o 12-tej. Najpierw witam wszystkich i przedstawiam plan spotkania. Potem oddaję głos naszemu księdzu Stanisławowi Wronie, który prowadzi wspólną modlitwą i przedstawia ogłoszenia kościelne. Następnie, nasz Zespół „Rytm” prezentuje nam zawsze coś nowego, jakąś piosenkę lub żarty. Mamy też kącik „Poznajmy się, bo znamy się tylko z widzenia”, w ramach którego osoby chętne mogą opowiedzieć swój życiorys. Od czasu do czasu mamy prelekcje na różne tematy. Raz w miesiącu mamy bingo, a kto chce może też zagrać w rummikub (kostki).

Organizujemy również koncerty historyczno-patriotyczno-religijne, np.: z okazji rocznicy bitwy pod Monte Cassino czy Święta Niepodległości, Świąt Wielkanocnych i Bożonarodzeniowych, Christmas in July. Wychodzimy do restauracji z okazji Dnia Matki i Ojca. Wybieramy Babcię i Dziadka roku. Organizujemy wycieczki jednodniowe lub dłuższe. Jak sama widzisz, atrakcji i okazji do świętowania jest wiele.

Klub Seniora w Rowville

J.T.: Czy masz jakieś szczególne wspomnienia związane z działalnością na rzecz polskiej społeczności?

M.H.: Pamiętam pewnego pana, który przyszedł do Domu Polskiego z prośbą o jakieś tłumaczenie (chyba starał się wtedy o pracę). Chciał koniecznie zapłacić mi za pomoc, ale ja odmówiłam. Powiedział wtedy, że kiedyś odwdzięczy się w jakiś sposób. I tak, po kilku latach, kiedy już całkowicie zapomniałam o tamtej historii, ten pan dał datek na budowę polskiej szkoły. Odwdzięczył się w piękny i zacny sposób wspierając to, co dla polskiej społeczności było bardzo ważne.

J.T.: Jak myślisz, jakie wyzwania stoją przed Polonią w Wiktorii?

M.H.: Jest to niezwykle trudne pytanie. Mogę powiedzieć, że widzę pewne wyzwanie w utrzymaniu polskich ośrodków kulturalno-społecznych, takich jak np. domy polskie. W ostatnich czasach domy polskie musiały szukać odbiorców również poza polską społecznością, bo z wynajmu sal tylko na polskie imprezy po prostu nie mieliby na opłaty.

Bardzo bym chciała, aby młoda imigracja wykazywała inicjatywę i włączała się w życie polonijne. Można to robić w wieloraki sposób: zaangażować się w organizację wydarzeń/uroczystości, dzielić się wiedzą i doświadczeniami, doradzać lub przedstawiać swoje pomysły. Tylko we wspólnym działaniu jest siła i można więcej osiągnąć.

J.T.: Jak myślisz, jakie są mocne i słabe strony działania w społeczności etnicznej?

M.H.: Wydaję mi się, że młoda Polonia przyjeżdżająca do Australii raczej niechętnie chce się zaangażować w życiu Polaków. Z jednej strony to im się nie dziwię, bo wszystko jest dla nich nowe. Z drugiej strony, bardzo często wypowiadają się, nawet krytykują, a wciąż nie wykazują inicjatywy by pomóc. Według mnie, jak nic nie robisz to nie masz prawa krytykować. Jest takie polskie przysłowie, że nie popełnia błędów tylko ten, kto nic nie robi. 

Często zdarza się, że osoby aktywne społecznie działają w kilku organizacjach. Bo lubią. Bo chcą. Ale ludzie i tak umieją powiedzieć „Na pewno ma z tego jakąś korzyść”. Jest to niezwykle krzywdzące, bo wiem, że wiele z tych osób działa, bo chce, bo lubi to, bo wierzy we wspólne działania i nie interesują ich żadne korzyści materialne. Dla krytykantów i niedowiarków polecam zaangażowanie się w pracę jakieś organizacji i przekonanie się jak to jest naprawdę i jakie można na tym zbić kokosy (śmiech).

Wiele ludzi zdaje sobie sprawę z tego, że jak chce się pozyskać fundusze od rządu australijskiego to trzeba pokazać się wśród polityków. Zapraszać ich na polskie imprezy, żeby widzieli, że działa się aktywnie, nie tylko dla swojej społeczności etnicznej. Myślę, że każdy może spróbować i sprawdzić swoje siły/pomysły.

J.T.: Jak myślisz, co sądzą o Polakach Australijczycy? Czy na przestrzeni lat ta opinia uległa zmianie?

M.H.: Obecnie, myślę, że mają raczej dobre zdanie. Ale pamiętam i takie czasy jak w okresie obowiązywania w Polsce stanu wojennego, kiedy na ulicach Melbourne można było zobaczyć plakaty zniechęcające do przyjmowania polskich imigrantów. Polacy mieli wtenczas bardzo złą opinię.

J.T.: Czy jako społecznik jesteś także zaangażowana w życie australijskich organizacji?

M.H.: Przez 30 lat pracowałam jako woluntariuszka w Agencji Australijskiej w Dandenong, w Community Advisory Bureau CAB (teraz nazywa się to South East Community Links). Organizacja ta pomaga ludziom w potrzebie. Jakiś czas temu zakończyłam jednak naszą współpracę ze względu na inne zajęcia, w które chciałam się zaangażować. Obecnie co drugi miesiąc działam w kościele St. Mary’s w Dandenong, gdzie angażuję się w grupie „kawiarenka”.

J.T.: Dziękuję za rozmowę.

M.H.: Dziękuję za rozmowę i pozdrawiam czytelników. Chciałabym przy okazji serdecznie podziękować mojej mamie i bratu, którzy pomogli mi odpowiedzieć na część pytań związanych z naszymi początkami w Australii.