O Kresach i Polonii w Gippsland – rozmowa z Reginą Kuklą

W cyklu „Wasze historie” przedstawiamy wywiad z Reginą Kuklą – działaczką polonijną z Latrobe Valley, wieloletnią prezeską Klubu Seniora w Morwell. Rozmowa została przeprowadzona w dwóch częściach w 2023 roku – 23 maja (telefonicznie) i 11 listopada podczas spotkania w domu pani Reginy w Morwell.

Pragnę serdecznie podziękować córkom Pani Reginy – Marii Dalii, Monice Hołdzie i Joli Stypie – za pomoc w koordynacji spotkania oraz w zebraniu i uzupełnieniu informacji.

Justyna Tarnowska [J.T.]: Pani australijska przygoda rozpoczęła się ponad 70 lat temu.

Regina Kukla [R.K.]: Tak. Nasza czteroosobowa wówczas rodzina przybyła do Australii w maju 1950 roku na podkładzie statku „Fairsea”. Syn Gieniek miał 4 latka, a córka Monika 10 miesięcy.

J.T.: Skierowano Was do obozu dla imigrantów w Bonegilii. Jak wspomina Pani spędzone tam lata?

R.K.: Początkowo mieszkaliśmy po kilka rodzin na dużych salach. Pod koniec naszego dwuletniego pobytu, zaczęto przydzielać rodzinom – również naszej – pokoje w barakach, tak aby każda rodzina miała nieco prywatności. W tych barakach nie było sufitów – tylko blacha, dlatego wiele osób uszczelniało sobie sufit kocami, aby się nie kurzyło. Pamiętam, że pod nieobecność męża taki sufit zrobiłam z naszym małym Gieńkiem.

Ogólnie warunki bytowe nie były zbyt komfortowe. Korzystało się ze wspólnych pomieszczeń m.in. stołówki, świetlicy i pralni. Wodę, oddzielnie ciepłą i zimną, trzeba było przynosić sobie w wiadrach. Potem zanosiło się ją do domu, aby np. umyć dzieci lub do pralni, aby uprać ubrania czy pieluszki. W pralni, jak tylko zarezerwowało się stanowisko, trzeba było szybko biec po wodę, a potem pilnować, aby nikt jej nie wylał.

J.T.: W obozie przebywały głównie kobiety z dziećmi.

R.K.: Tak, bo mężczyźni pracowali w terenie, na kontraktach. Kobiety były zdane tylko na siebie, stąd też solidarnie trzymały się razem i wzajemnie wspierały.

W obozie ludzie pochodzili z różnych stron świata, więc trzeba było nauczyć się żyć ze wszystkimi w zgodzie. Pomagać sobie wzajemnie. Zawsze jednak mogłam liczyć na niezastąpioną pomoc mojego syna Gieńka. Z nim nie było nigdy żadnych kłopotów. Nie chorował i był odważny.

J.T.: Czy migranci płacili za pobyt w obozie?

R.K.: Tak. Opłata za zakwaterowanie i wyżywienie była pobierana z wynagrodzenia mężczyzn.

J.T.: Gdzie pracował Pani mąż?

R.K.: Odrabiał kontrakt na kolei w miejscowości Fernbank oddalonej od Bonegilli o 260 kilometrów. Pracował w grupie z innymi Polakami i jednym Włochem. Chociaż robotnicy spali w wagonach, mąż nie narzekał na warunki. Pracował na świeżym powietrzu, co bardzo mu odpowiadało.

J.T.: Czy często Was odwiedzał?

R.K.: Raz w miesiącu. Czasami rzadziej, bo podróż trwała dwa dni i chociaż pracował dla kolei, musiał płacić za bilet.

Z mężem i dziećmi, Gieńkiem i Moniką w West Sale (1952)
Z Gieńkiem i Moniką w obozie w Derhams Hill (lata 50. XX w.)
Z Gieńkiem, Moniką i Honoratą w obozie w West Sale (lata 50. XX w.)
Państwo Kuklowie z córką Honoratą w Derhams Hill (1958/9)

J.T.: Gdzie mieszkaliście po okresie bonegilskim?

R.K.: Jak tylko pojawiła się możliwość mieszkania bliżej męża, przenieśliśmy się na krótko na południe Wiktorii, do obozu w Rushworth. Warunki bytowe były podobne jak w Bonegilli. Mieszkaliśmy w wielorodzinnym baraku. W tym okresie spotkało nas jednak nieszczęście.

J.T.: Czy chce Pani o nim opowiedzieć?

R.K.: Byłam w zaawansowanej ciąży, kiedy źle się poczułam. Sąsiadkom z obozu oddałam pod opiekę Gienia i Monikę i pojechałam do szpitala. Niestety, dziecko urodziło się nieżywe. Mąż na wieść o tej tragedii dostał przepustkę, by przyjechać na pogrzeb. Synka pochowaliśmy na cmentarzu w Shepparton. Było to dla nas niezwykle trudne doświadczenie.

Po wielu latach, córka Jola wraz ze swoim mężem, Benkiem, odwiedzili cmentarz, na którym pochowaliśmy synka. Zięć zrobił krzyż i umieścił go na grobie małego.

J.T.: Czy Rushworth było ostatnim przystankiem przed Morwell?

R.K.: Nie. Po Rushworth mieszkaliśmy jeszcze w West Sale, miejscowości położonej najbliżej miejsca pracy męża. Tam przyszła na świat Honorata. Z racji na niezbyt dużą odległość między domem i pracą, mąż przyjeżdżał do nas rowerem, gdy tylko miał wolne weekendy.

A potem, nasza wędrówka zaprowadziła nas jeszcze do Derhams Hill i Traralgon. W tym ostatnim mieście, w marcu 1960 roku, urodziła się nasza trzecia córka, Jola.

J.T.: Kiedy zamieszkaliście w Morwell?

R.K.: W lipcu tego samego roku. Kilka lat wcześniej wzięliśmy pożyczkę na budowę domu. Nie było lekko, bo w tamtych czasach nie można było liczyć na żadne dofinansowanie od państwa. Mąż zatem, jak wiele innych ludzi w podobniej sytuacji, musiał ciężko pracować na spłatę rat i na utrzymanie rodziny.

J.T.: Mieliście wreszcie swój wymarzony dom.

R.K.: Tak. Dom z ogrodem, gdzie uprawialiśmy warzywa i owoce oraz hodowaliśmy kury. Mieliśmy też koty.

Z mężem i córkami. Tylni rząd (od lewej): Honorata, Jan, Regina, Monika. Przedni rząd (od lewej): Marysia i Jola (Morwell 1967)

J.T.: Czy w związku ze zmianą miejsca zamieszkania, mąż zmienił miejsce pracy?

R.K.: Janek pracował początkowo na kolei, a potem – dzięki poleceniu jednego Polaka – w fabryce papieru Maryvale Australian Paper Mill (APM) która mieściła się bliżej naszego domu. Mąż nie za bardzo lubił tę pracę przez to, że była w pomieszczeniu zamkniętym i musiał wdychać zapach papieru. Później pracował aż do emerytury w elektrowni SEC (State Electricity Commission) w Morwell. W międzyczasie i ja podjęłam dodatkową pracę w lokalnych delikatesach.

Gdy byliśmy już w Morwell, w 1965 roku urodziła się Marysia. Jak miało się z czasem okazać, nie było to nasze ostatnie dziecko. Trzynaście lat później, w 1978 roku zaadoptowaliśmy 6-letniego chłopca z rodziny mojego męża, który po śmierci swojej mamy pozostał sierotą.

J.T.: Proszę opowiedzieć, jak do tego doszło.

R.K.: Gdy zmarła Józefa, siostrzenica mojego męża, osierociła czteroletniego synka Józka. Chłopiec nie miał już taty, bo poszedł on w partyzantkę i do domu nie wrócił. Mieszkał więc z dziadkiem i ciotką Władzią w Łąkcie Górnej k/Bochni. Po ich śmierci przez jakiś czas opiekowała się nim sąsiadka, p. Surma. Wspólnie z mężem zdecydowaliśmy, że lepiej, aby dziecko wychowywało się w rodzinie i dążyliśmy do tego, aby go zaadoptować.

Otrzymaliśmy wielką pomoc od firmy Contal, która sfinsowała przelot, a także od państwa Karpińskich z Newborough, którzy zaoferowali się przywieźć Józka do Australii. Sami lecieli do Polski, aby zabrać swoją siostrzenicę Irenę przebywającą w domu dziecka. Niestety dziewczynka ta nie umiała się zaklimatyzować w nowym miejscu i po kilku latach wróciła do Polski.

J.T.: A jak z zaklimatyzowaniem poradził sobie Józek?

R.K.: Oczywiście tęsknił za kolegami i za Polską. Często siadał przy oknie i płakał. Przysiadywałam się wtedy do niego i prosiłam, aby opowiedział swoje wspomnienia. Przywoływał wtedy nazwiska kolegów, opowiadał o zabawach i psotach. Traktowaliśmy go z mężem jak własnego syna i staraliśmy się, aby był szczęśliwy.

Obecnie Józek z żoną i córką mieszka w Perth. Dzwoni do nas i przyjeżdża na rodzinne uroczystości.

Z dziećmi. Od lewej: Gieniek, p. Regina, Józek, Marysia, Honorata, Monika, Jola

J.T.: W jaki sposób pielęgnowaliście Państwo polskość w rodzinie?

R.K.: Jako polska rodzina kultywowaliśmy polskie tradycje narodowe i religijne. Uczestniczyliśmy w polskich Mszach świętych. Dzieci chodziły do szkoły katolickiej. W latach 1969–1971 posyłaliśmy nasze córki na zajęcia Polskiej Grupy Tanecznej „Szarotka”, zainicjowanej i prowadzonej przez Halinę i Artura Santowiaków w Morwell. W wakacje dzieci jeździły na kolonie do ośrodka „Polana” w Healesville.

Jola z Marysią należały do żeńskiej scholi, powstałej z inicjatywy księdza Stanisława Wrony. Czteroosobowa schola ćwiczyła w naszym rodzinnym domu lub na plebani w Newborough. Podczas występów, odbywających się w polonijnych ośrodkach na terenie Gippsland, konferansjerkę prowadziła Irka – zaadoptowana córka państwa Karpińskich. Dodatkowo, pod koniec lat 70. Jola i Marysia jeden raz wystąpiły na Festiwalu Polskiej Piosenki Religijnej „Sacrosong” w Essendon.

Braliśmy także udział w zabawach, które społeczność polonijna organizowała w wynajmowanych salach lub polskich ośrodkach zlokalizowanych w różnych częściach Wiktorii (m.in. w Newborough, Dandenong, Healesville). Nasze dorastające córki poznały na takich zabawach swoich przyszłych mężów.

J.T.: Co lubiliście robić wspólnie jako rodzina?

R.K.: Muzykować. Mąż bardzo lubił muzykę i tę pasją „zaraził” nasze dzieci. Pamiętam nasze domowe kolędowanie czy też słuchanie płyt odtwarzanych na gramofonie. Duży wybór nagrań miała polska firma Contal, w której regularnie się w nie zaopatrywaliśmy. Najstarszy syn uwielbiał słuchać muzyki z płyt. Jednak mąż zachęcał go, aby rozwijał swoją pasję do muzyki próbując także nauczyć się gry na jakiś instrumencie.

Za to córki – Monika, Marysia, Jola i Honorata – nauczyły się gry na pianinie. Najpierw Honorka z Jolą, a potem Marysia, przez wiele lat grały podczas Mszy świętych w kościele w Morwell i w innych miejscach w Gippsland. Marysia grała na polskich mszach, obecnie gra na australijskich. Jola również grała podczas polskich mszy w kościele Św. Marii w Dandenong, a także prowadziła polski chór dziecięcy „Iskierki” i zajęcia wokalne w Zespole „Beskidy”.

Monika bardzo lubiła muzykę, ale przez nauczycielkę zraziła się do nauki gry na pianinie. Józek miał słuch muzyczny, bo ciocia grała na pianinie. Ja również zawsze lubiłam muzykę, ale nigdy nie nauczyłam się grać na żadnym instrumencie. W domu nie było warunków, bo ciągle trzeba było coś robić.

J.T.: W Gippsland mieszkało wiele polskich rodzin. Jak wyglądało życie polonijne w okresie, kiedy sprowadziliście się tam?

R.K.: Związek Polaków w Latrobe Valley, działający już od końcówki lat 50. XX wieku, starał się organizować różne inicjatywy integracyjne i pomocowe dla lokalnej polskiej społeczności. Organizowane były zabawy, wyjścia rekreacyjne i Msze święte. Wspierane były dzieła budowy polskich kościółów (np. w Sydney). Związek uczestnił także w lokalnych wydarzeniach ogólnoaustralijskich, promując polskie dziedzictwo kulturowe. Z ważniejszych wydarzeń wymienię chociażby udział w Międzynarodowym Festiwalu „LaFesta” w 1968 roku, wieloletnią opiekę nad jednym z pomników Pawła E. Strzeleckiego w Traralgon1 oraz udział w obchodach Roku Strzeleckiego w 1997 roku. Na organizowane wydarzenia przyjeżdżali Polacy z całej Wiktorii i przedstawiciele wiktoriańskiej federacji.

Obchody 200-lecia urodzin Pawła E. Strzeleckiego i Międzynarodowy Festiwal Strzeleckiego – przeczytaj wybrane relacje w Biuletynie Seniora i lokalnej prasie.

J.T.: Kiedy włączyła się Pani w działania Związku?

R.K.: W latach sześćdziesiątych. Przez szereg lat byłam członkiem zarządu Związku.

J.T.: Czy w Latrobe Valley mieliście polskiego duszpasterza?

R.K.: Gdy w latach pięćdziesiątych w katedrze katolickiej w Sale zaczął posługiwać polski ksiądz Lucjan Jaroszka, regularnie odwiedzał on polskie rodziny mieszkające w regionie. Dojeżdżał swoim motorem m.in. do obozu w West Sale. Wielu Polaków przyjeżdżało także na niedzielne msze do katedry w Sale.

Przebywający w Morwell od listopada 1962 roku ks. Władysław Lisik SChr, oprócz cotygodniowej niedzielnej Mszy świętej organizował także jasełka i różne akademie. Za to ks. Marian Kołodziej SChr – niestety tragicznie zmarły w wypadku samochodowym w roku 1972 – aktywnie wspierał działalność grupy tanecznej „Szarotka” i zorganizował niezapomnianą uroczystość intronizacji obrazu Matki Bożej Częstochowskiej w nowym kościele pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa w Morwell (2 maja 1971)2.

Wycinek z lokalnej gazety dot. organizacji procesji Bożego Ciała przez polską społeczność

Od lat 60. polscy księża odprawiali Msze święte i udzielali sakramentów co tydzień w innym miejscu: w Morwell, Newborough, Moe, Traralgon, Sale i Heyfield, a potem w Yallourn North.

W latach 90. ksiądz Smaga raz w miesiącu dojeżdżał do Morwell z Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Keysborough. Po Mszy organizowane były spotkania parafialne przy kawie i cieście. Nieraz pomagałam przy organizacji takich spotkań. Od 2014 roku polskie msze w Morwell nie są już odprawiane.

Na przestrzeni lat wśród Polonii w Latrobe Valley posługiwało wielu ksieży Chrystusowców m.in. ks. Władysław Lisik, ks. Józef Gula, ks. Zbigniew Pajdak, ks. Marian Kołodziej, ks. Stanisław Lipski, ks. Bernard Bednarz, ks. Józef  Wojda, ks. Franciszek Feruga, ks. Stanisław Wrona, ks. Aleksander Tomasz Zaremba, ks. Bogdan Wilkaniec, ks. Tadeusz Ziółkowski, ks. Ignacy Smaga.

Wspomnienie o polskich duszpasterzach posługujących w Gippsland („Tygodnik Polski”)

O Związku Polaków w Latrobe Valley w „Kronice Federacji Polskich Organizacji w Wiktorii (1962–1992)” – przeczytaj historię powstania i działalności Związku.

Artur Santowiak przy płaskorzeźbie
Pawła E. Strzeleckiego

Niestrudzonym dokumentalistą działalności Związku Polaków w Latrobe Valley był Artur Santowiak – artysta, animator życia polonijnego, entuzjasta i promotor osiągnięć Pawła Edmunda Strzeleckiego.

Wspomnienie o Arturze Santowiaku (1928–2013) na łamach Pulsu Polonii – przeczytaj tekst.

J.T.: Kiedy Związek Polaków w Latrobe Valley zakończył swoją działalności?

R.K.: Na przełomie lat 80./90., kiedy starsi ludzie stopniowo zaczęli umierać, a młodzi decydowali się na wyjazd do większego miasta.

J.T.: Kolejną organizacją, w której aktywnie Pani działała był Klub Seniora „Złota Jesień” w Morwell. Proszę opowiedzieć o działalności tego Klubu.

R.K.: Powstały w 1989 roku Klub Polskiego Seniora „Złota jesień” zrzeszał Polaków mieszkających w regionie. Wielu z nich na początku swojego pobytu w Wiktorii przeszło przez obozy dla imigrantów w Bonegilli, Rushworth, Shepparton, West Sale i Derhams Hill. A swoje dalsze, emigranckie życie zdecydowali się przeżyć właśnie tutaj, w Latrobe Valley.

Klub spotykał się raz w miesiącu w siedzibie Gippsland Multicultural Services in Morwell i zapewniał swoim członkom integrację w polskiej społeczności. Organizowane były pikniki i wycieczki, a funkcjonujący w Klubie chór swoim śpiewem nie tylko umilał spotkania, ale także uświetniał imprezy i uroczystości polonijne (np. doroczne Zjazdy Seniora).

Występ podczas 27. Zjazdu Polskich Seniorów. Dom Polski „Syrena” w Rowville

Piknik Seniora w Gippsland w kwietniu 1997 – przeczytaj relację w Biuletynie Seniora.

Wolontaryjnie odwiedzaliśmy osoby starsze polskiego pochodzenia w domach opieki. Wspieraliśmy też finansowo różne dzieła (m.in. renowację kościoła w Różanie na Białorusi, budowę pomnika św. Maksymiliana Kolbego w Pabianicach, remont katedry w Melbourne) i akcje pomocowe (m.in. na rzecz Zakładu Leczniczego w Tuligłowach, dla polskich dzieci – ofiar Czarnobyla, dla powodzian w Polsce)3. Hucznie świętowaliśmy jubileusze 10-lecia, 20-lecia i 25-lecia Klubu. W 2014 roku, na ćwierćwiecze naszej działalności wydaliśmy pamiątkowy album ze zdjęciami (obejrzyj album: część pierwsza i część druga).

Informacja o jubileuszu 20-lecia Klubu Seniora w Morwell (2009)
Pamiątkowa statuetka otrzymana na 25-lecie Klubu Seniora w Morwell (2014)

J.T.: Klub Seniora w Morwell działał ponad 30 lat.

R.K.: Tak, a przez 31 lat miałam przyjemność być jego prezesem. Z racji na wykruszanie się członków, Klub zakończył swoją działalność w 2021 roku. Ze starego składu Klubu pozostali jeszcze państwo Kaczkowscy (którzy przyjechali do Australii w 1965 roku) i ja. Moja córka Marysia przez ostatnie kilka lat działania Klubu bardzo nam pomagała.

J.T.: Wracając do Pani rodzinnej historii, czy rozważała Pani kiedyś powrót do ojczyzny?

R.K.: Owszem. W latach 60-tych zastanawiałam się, czy nie wrócić do Polski. Siostra męża oferowała nam nawet pokój u siebie. Mąż zanim podjął decyzję chciał zobaczyć, jak wygląda obecnie życie w Polsce. W 1966 roku nadarzyła się okazja podróży do Polski w ramach pielgrzymki organizowanej z okazji 1000-lecia Chrztu Polski.

Nie był w stanie pojechać wtedy do Różanej, bo wymagane było specjalne zaświadczenie na wjazd na teren Białorusi. Odwiedził jednak swoją siostrę na Ziemiach Odzyskanych, we Wrocławiu, a także spotkał się z ojciem (matka już nie żyła). Jadąc do kraju był ciekawy, co i jak się zmieniło. Niestety, warunki życia i pracy rodaków w kraju rozczarowały go. Widział jak ludzie muszą o wszystko zabiegać, stać w kolejkach do sklepów. Przez wiele lat, jak tylko moglibyśmy to wspomagaliśmy rodzinę w Polsce, bo wiedzieliśmy, że jest im trudno.

J.T.: Jak zapamiętała Pani swoje rodzinne miasto?

R.K.: Różana to było małe miasteczko na Kresach Wschodnich, zamieszkałe przez wiele społeczności etnicznych i wyznaniowych: Polaków, Białorusinów i Żydów. Ci ostatni trudnili się handlem. Była też chrześcijańska kooperatywa, która wnioskowała między innymi o możliwość sprzedaży plonów i produktów na targach także w innych miejscowościach (nie tylko lokalnie, w Różanie). W miasteczku było kilka szkół, w tym żydowska i polska. I oczywiście świątynie: kościół katolicki, cerkiew prawosławna i synagoga.

Różana jako miasto przejazdowe pełniło strategiczną funkcję na szlaku handlowym, a także – jak się później okazało – militarnym. Na odbywający się w naszym mieście targ przyjeżdżało wielu sprzedawców i kupujących. W miasteczku znajdowały się dwa parki.

Pomimo tego, że było to miasteczko, prawie każdy mieszkaniec miał pole i zwierzaki. Pamiętam, że po wojnie proboszczem w kościele był ksiądz Michał Woroniecki.

J.T.: Gdzie znajdował się Wasz dom?

R.K.: Mieszkaliśmy przy głównej drodze. Przed wojną ulica ta nazywała się Zelwiańska. Po wejściu Ruskich do miasta zmieniono nazwę na ulicę Lenina. Obecnie to ulica Bronisława Pierackiego.

Wychowywałam się wraz z bratem Adamem oraz siostrami Staszką i Moniką (dziećmi mamy z pierwszego małżeństwa z Lenczewskim) oraz siostrą Marysią (córką taty z pierwszego małżeństwa). Brat mamy pierwszego męża, który mieszkał koło Różanej, czasem przyjeżdżał do nas i przywoził obwarzanki i bułeczki.

Lata szkolne w szkole im. Marszałka Józefa Piłsudskiego w Różanie. Pani Regina stoi jako pierwsza z prawej w trzecim rzędzie od dołu

J.T.: Kim była Pani mama?

R.K.: Moja mama Bronisława Lenczewska (z domu Majewska) miała dwójkę dzieci, gdy jej pierwszy mąż, Walerian Lenczewski, zachorował. Leczył się na Wschodzie, gdzie podobno robili cuda. Ale jak wrócił po kuracji do domu to czuł, że niestety długo już nie pożyje. Podczas jednej z rozmów poprosił mamę, aby przyrzekła, że dzieciom nie stanie się żadna krzywda. Gdy zmarł, mama była w ciąży z trzecim dzieckiem, Moniką. Po jego śmierci została sama nie tylko z dziećmi, ale też z dużym polem do uprawy.

J.T.: Jak sobie poradziła?

R.K.: Sąsiadki próbowały coś mamie doradzić. Ludzie na Wschodzie zawsze byli inni, pomocni i otwarci. Nie byli zamożni. Żyli z tego, co mieli – zwierząt, pola, upraw. Nigdy nikomu nie zazdrościli. Zawsze byli też gościnni: „czym chata bogata, tym rada”. Sąsiadki podpowiedziały mamie, aby wyszła powtórnie za mąż.

Mama poznała mojego tatę, Władysława Cywińskiego – z zawodu policjanta, który przyjechał z Łodzi do Różanej. Był wdowcem i miał córkę Marysię. Raczej nie miał nikogo znajomego na Kresach. Wiem jedynie, że zostawił w Łodzi cały swój dobytek i w Różanie musiał zaczynać od początku. Na pewno nie było mu łatwo. Rodzice pobrali się. Ja byłam ich jedynym dzieckiem.

Już po zawarciu małżeństwa przez moich rodziców, brat ojca chciał do nas przyjechać. Moja mama jednak sprzeciwiła się temu i przypominała tacie, ile jest pracy na gospodarstwie.

J.T.: Czy Pani tata miał jakieś doświadczenie rolnicze?

R.K.: Nie, nie miał. Był jednak zdolnym stolarzem. Umiał zrobić meble, więc w ten sposób zaczął zarabiać na utrzymanie rodziny. Pamiętam kolebkę dla lalek i piękny stół z szufladami, które zrobił. Przy tym stole odrabiałyśmy z Moniką lekcje – ja po jednej stronie stołu, ona po drugiej. Zaś siostra Stasia, która pracowała u krawcowej, zrobiła mi taką lalkę-szmaciankę, którą bawiłam się i układałam do snu w kolebce.

Wydaje mi się, że rodzice uzgodnili, że to co tata zarobi zostanie przeznaczone na wynagrodzenie dla robotników zatrudnianych do prac polowych. Ale pieniędzy nie zawsze starczało. Małżeństwo rodziców nie było zbyt udane. Rodzice mieli inne priorytety, więc się rozeszli. Po rozstaniu, tata mieszkał niedaleko nas, w domu brata mamusi.

J.T.: Czy wie Pani, jak potoczyły się jego losy?

R.K.: Niedługo potem związał się z inną kobietą i wziął z nią ślub w cerkwi prawosławnej, bo nie miał rozwodu kościelnego. Miał z nią trzech synów. Jego córka Marysia dostała pracę opiekunki dziecka u nauczycielki i naczelnika poczty.

J.T.: Z kim z rodziny miała Pani najlepszy kontakt?

R.K.: Starsze rodzeństwo szybko się usamodzielniło i założyło własne rodziny. W domu pozostałam tylko ja i starsza o cztery lata siostra Monika. Była niezwykle zdolną dziewczyną. Przez siedem lat uczęszczała do szkoły powszechnej im. Marszałka Józefa Piłsudskiego w Różanej. Potem kontynuowała naukę w gimnazjum kupieckim w Kosowie Poleskim. Mieszkała wówczas u siostry ojca, ciotki Jaroszewiczej. Na wakacje jednak wracała do nas do domu.

J.T.: I przyszła wojna do Różanej. Jak pamięta Pani ten okres?

R.K.: Tak jak wspominałam, mieszkaliśmy przy głównej ulicy w mieście. Z okna obserwowaliśmy przemarsz wojsk niemieckich i radzieckich, ostrzały miasta, a także transport ciężarówek z niemieckimi trupami wracającymi po porażce spod Leningradu.

Zarówno Niemcy, jak i Rosjanie wprowadzili w mieście terror. Pierwsi organizowali łapanki miejscowej ludności w celu wysyłki do obozów pracy, fabryk i na gospodarstwa. Zaś drudzy, zaraz po wejściu do miasta, zaczęli aresztowania inteligencji i osób zamożnych.

Gdy cała nasza ulica płonęła, musieliśmy powypuszczać wszystkie nasze zwierzęta, aby nie spaliły się żywcem. Szczęście w nieszczęściu podczas pożaru spalił się tylko dom. Ogień oszczędził zabudowania gospodarskie. Jako 14-15-letnie dziecko nie wiedziałam, co się dzieje. Było to przerażające.

J.T.: Czy ktoś z Pani rodziny ucierpiał?

R.K.: Podczas jednej z łapanek Niemcy zatrzymali Monikę. Została zabrana na roboty na Prusy Wschodnie. Niemcy brali wielu ludzi, ale zwłaszcza tych, którzy znali niemiecki. Monika znała niemiecki, bo uczyła się go w gimnazjum. Niestety chorowała na serce, podobnie jak jej ojciec. Niemcy nie pytali, czy zdrowy, czy chory. Cieszyli się, że człowiek zna niemiecki, bo będzie mógł się dogadać, a w razie potrzeby komuś pomóc.

Monika pracowała na gospodarstwie w miejscowości Landsberg. Mieszkała u gospodarza, w małym pokoiku na strychu. Niestety dolegliwości zdrowotne dawały jej się we znaki. Wielokrotnie pisała nam, że źle się czuje. Dostała zgodę na urlop i w 1943 roku przyjechała do domu. Żal mi się siostry zrobiło, więc zdecydowałam, że pojadę za nią do tej pracy. Zwłaszcza, że wszyscy wkoło mówili, że wojna skończy się za trzy miesiące i że Niemcy na pewno przegrają.

J.T.: Tak się jednak nie stało. Wojna trwała dalej.

R.K.: Tak. Pamiętam swoją podróż do Niemiec. Całą przepłakałam, bo – w zasadzie oprócz jednej szkolnej wycieczki – nigdy nie opuszczałam swojego rodzinnego miasteczka. Jadąc nie przypuszczałam, że długo tam nie wrócę ani nie spotkam się z mamą.

Bardzo tęskniłam za domem. Jednak chociaż byłam najmłodsza w rodzinie zawsze pomagałam na gospodarce. Umiałam zaprzęgnąć konia czy też usiąść na konia. Będąc w Landsbergu regulanie otrzymywałam pocztówki lub listy od siostry.

Po pracy na gospodarstwie zatrudniono mnie w fabryce amunicji. Pamiętam, że był to okres zimowy.

Regina Kukla za czasów pobytu w obozie Niemczech (lata 40. XX wieku), sama i z koleżankami (pierwsza z lewej). Na stroju bohaterki wywiadu widnieje znaczek „P” (Polak). Znaczkami z literką (różną w zależności od nazwy kraju) identyfikowano poszczególne nacje w obozie

J.T.: Czy po wojnie pozostała Pani w Niemczech?

R.K.: Tak. Wiedziałam, że nasz dom został spalony i nie mam dokąd i do kogo wracać. Dużo osób jechało na Ziemie Odzyskane. Jednak ja bałam się jechać sama.

Na zabawie w polskim obozie dla dipisów w Augustdorfie koło Dortmundu poznałam swojego przyszłego męża, Jana Kuklę (1923–2015), pochodzącego z Żegocin k/Bochni. Ślub cywilny wzięliśmy w 1945 roku. Cztery lata później zawarliśmy ślub kościelny.

Zdjęcia portretowe Jana i Reginy
Informacja o Mszy św. jubileuszowej z okazji 60-lecia małżeństwa państwa Kuklów (Morwell, 27 grudnia 2009)

J.T.: Skąd ta rozbieżność w latach?

R.K.: Męża siostra, mieszkająca we Wrocławiu, niedługo po naszym ślubie cywilnym proponowała, żebyśmy ślub kościelny wzięli u niej w parafii. Obiecywała, że wszystko zorganizuje i zamówi kościół. Ja jednak odmówiłam mówiąc, że jako przyjaciółka – nie żona – nigdzie nie pojadę. Mąż zrozumiał moje stanowisko. W Niemczech urodziła się dwójka naszych dzieci, Eugeniusz i Monika.

J.T.: Dlaczego zdecydowaliście się wyemigrować do Australii?

R.K.: Z powodu niepewnej sytuacji politycznej nie chcieliśmy wracać do Polski i przez 5 lat mieszkaliśmy w Niemczech. W międzyczasie zaczęliśmy rozważać wyjazd do Ameryki. Gdy nadszedł czas naboru kandydatów na wyjazd do USA nie dostaliśmy wizy, bo Ameryka nie brała dużych rodzin. Za to Australia oferowała pracę kontraktową na 2 lata, nawet dla rodzin z dziećmi. Dlatego też zdecydowaliśmy się tutaj przyjechać. A historię naszego pobytu na antypodach Pani już poznała.

J.T.: Czy dane było Pani odwiedzić Różaną?

R.K.: Kilka razy. Pierwszy raz w 1970 roku, po wielu latach starań (odmawiano mi wizy). W rodzinne strony poleciałam sama i spotkałam się z dalszymi krewnymi oraz żyjącymi jeszcze znajomymi. Odwiedziłam też grób siostry Moniki w Baranowiczach. Pięć lat później, w 1975, pojechałam z mężem i trzema córkami. Odwiedziliśmy wówczas Polskę i Różaną. W latach 80. i 90. kilkukrotnie byliśmy z mężem w Różanie i w Polsce. Podczas jednej z tych podróży wzięliśmy ze sobą Józka, aby zobaczył swoje rodzinne strony. Na przestrzeni lat zaobserwowałam pozytywne zmiany zachodzące w Różanie.

Pani Regina (pierwsza z prawej) z siostrą Staszką i mamą Bronisławą (Różana 1970)

Zawsze myślałam, że wrócę do domu. Niestety nie było mi to dane. Tak jak wspominałam już nasz dom został spalony podczas wojny. Na miejscu naszego domu stanął inny, wybudowany przez kobietę, której mąż był (chyba) zamordowany przez Polaków. Jego grób znajduje się w parku, więc podejrzewam, że była to osoba zasłużona dla miasta.

Ostatnim razem byłam w Różanie w 2003 roku. Niestety podczas tego pobytu mąż dostał wylewu i szybko musieliśmy wracać do Australii. W Polsce byliśmy tylko na lotnisku.

J.T.: Rodzinne miasto na zawsze pozostało w Pani sercu.

R.K.: Owszem. Interesowałam się tym, co się dzieje w Różanie. Wspierałam prace modernizacyjne tamtejszego kościoła i różne inicjatywy prowadzone przez miejscową parafię (np. organizację „Wakacji z Bogiem” w Polsce).

Podziękowanie księdza Janusza Pulity CM, proboszcza Kościoła Przenajświętszej Trójcy w Różanie, dla Pani Reginy Kukli – przeczytaj list zamieszczony na łamach Pulsu Polonii.

Kościół pw. Świętej Trójcy w Różanie, na Białorusi (zdjęcie pamiątkowej pocztówki, JT)
Wnętrze kościoła pw. Świętej Trójcy (zdjęcie pamiątkowej pocztówki, JT)
Kościół pw. Świętej Trójcy po restauracji wieży (zdjęcie pamiątkowej pocztówki, JT)

J.T.: Jak potoczyły się losy Pani rodzeństwa?

R.K.: Po wojnie mój brat Adam wyjechał do Polski. Podobnie jak siostra Marysia, która wyjechała po śmierci ojca do stryja do Łodzi. Po ślubie zamieszkała w Szczecinie. Do dzisiaj w tym mieście mieszkają jej dzieci. Korespondowałam z nią przez wiele lat. A nawet kilkukrotnie ją odwiedziłam.

Siostra Monika chorowała na serce, tak jak jej tata. Wyszła za mąż i miała synka Jurka. Niestety zmarła w 1955. Po jej śmierci, chłopiec musiał iść do adopcji – niestety nie mógł wychowywać się z babcią. Z tego, co moja mama opowiadała, jeszcze przez jakiś czas przed oddaniem do sierocińca, przychodził i mówił: „Babciu, jak przyjdą to się nie martw. Ja wpadnę do ogrodu i schowam się w kartoflach. Oni nie znajdą mnie.” Mama chciała go zatrzymać, ale nie było łatwo. Jurek potrzebował już szkoły. Jego ojciec chciał go wykształcić.

Próbowałam znaleźć Jurka przez Czerwony Krzyż i ogłoszenie w telewizji na Kresach, ale nie udało mi się go odnaleźć.  

J.T.: Wracając do Pani działalności społecznej, została Pani za nią uhonorowana w 2018 roku Złotym Krzyżem Zasługi i Leadership Community Award. Czym było dla Pani otrzymanie tych wyróżnień?

R.K.: Gdy dowiedziałam się o przyznaniu mi tych odznaczeń byłam trochę zmieszana. Starałam się zawsze być Polką i działać wszechstronnie na rzecz Polonii. Nigdy jednak nie oczekiwałam żadnych wyróżnień.

Regina Kukla odbiera Złoty Krzyż Zasługi z rąk Prezydenta RP Andrzeja Dudy. Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Keysborough, 19 sierpnia 2018 (fot. Grzegorz Jakubowski / KPRP)
Złoty Krzyż Zasługi – odznaczenie i legitymacja
Meritotius Service Award przez Government of Victoria Award for Excellence in Multicultural Affairs (2003)

Relacja z uhonorowania działaczy polonijnych przez Prezydenta RP Andrzeja Dudę w Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Keysborough – zapoznaj się z relacją.

Informacja o wyróżnieniu przyznanym przez Prezydenta RP Andrzeja Dudy – przeczytaj tekst na łamach Latrobe Valley Express.

J.T.: Czy gdyby miała Pani możliwość cofnąć się w czasie, który moment chciałaby Pani przeżyć raz jeszcze, a które wydarzenia chciałaby Pani wymazać z kart swojego życia?

R.K.: Trudne pytanie. Gdyby żył mój mąż to na pewno poprosiłabym go o poradę.

Myślę jednak, że jakbym otrzymała raz jeszcze szansę powrotu do przeszłości to chciałabym wrócić do naszego domu w Różanej, spotkać się z rodziną i koleżankami. Pamiętam moje rozmowy z nimi. Jedna z nich marzyła o podróżach i zobaczeniu świata. Ja wtedy czułam zupełnie, co innego. Uważałam, że moje miejsce jest w Różanie. Chciałam mieszkać tylko tam. Nie mogłam wówczas przypuszczać, że życie zabierze mnie w podróż na drugi kraniec świata.

J.T.: Dziękuję za rozmowę.

Regina Kukla (z domu Cywińska) urodziła się w 28 marca 1926 roku w Różanie (obecnie teren Białorusi). W latach 1943–1945 przebywała w Niemczech, najpierw pracując w gospodarstwie w Landsbergu na Prusach Wschodnich, a później w fabryce amunicji. W latach 1945–1950 przebywała w obozie dla dipisów w Augustdorfie koło Dortmundu. W maju 1950 roku wyemigrowała do Australii. Działaczka społeczna Polonii wiktoriańskiej: członek zarządu Związku Polaków w Latrobe Valley, prezeska Klubu Seniora w Morwell (1990–2021). Kilkukrotnie wspierała organizację kolonii dla dzieci w Ośrodku „Polana” w Healesville, angażując się w prace kuchenne4.

Laureatka wyróżnień i medali:
2003 – Meritotius Service Award przez Government of Victoria Award for Excellence in Multicultural Affairs
2018 – Złoty Krzyż Zasługi RP przyjęty z rąk prezydenta RP Andrzeja Dudy
2018 – Leadership Community Award przez Gippsland Multicultural Services


[1] Związek Polaków w Latrobe Valley [w:] Kronika Polskich Organizacji w Wiktorii (1962–1992), pod red. Zdzisława A. Derwińskiego, Melbourne 1993, s. 149-150.
[2] Zob. http://australia.chrystusowcy.org/zmarli-duszpasterze/ks-marian-kolodziej-tchr/ks-Marian-Kolodziej-13071939–9021972_43
[3] Związek Polaków w Latrobe Valley [w:] Kronika Polskich Organizacji w Wiktorii (1962–1992), pod red. Zdzisława A. Derwińskiego, Melbourne 1993, s. 151.
[4] Polski Ośrodek Młodzieżowy „Polana” w Healesville [w:] Kronika Polskich Organizacji w Wiktorii (1962–1992), pod red. Zdzisława A. Derwińskiego, Melbourne 1993, s. 164.

Zdjęcia i wycinki z gazet, jeśli nie podano inaczej, pochodzą z archiwum Reginy Kukli.
© Regina Kukla i Portal Polonii w Wiktorii. Wszelkie prawa do powielania i publikowania są zastrzeżone.