O piosence, scenie polonijnej i Społecznym Biurze Pośrednictwa Pracy – rozmowa ze Stanisławem Jakubickim

Z serii „Wasze historie” przedstawiamy wywiad ze Stanisławem Jakubickim – artystą polonijnym, który od 40 lat uświetnia swoimi występami wydarzenia kulturalne w Wiktorii.

Justyna Tarnowska [J.T.]: Kiedy pojawiła się w Pana życiu pasja do śpiewania?

Stanisław Jakubicki [S.J.]: Pasja do śpiewania towarzyszyła mi od zawsze. W dzieciństwie często spotykaliśmy się u dziadka, gdzie wspólnie śpiewaliśmy i muzykowaliśmy przy dźwiękach akordeonu, skrzypiec, pianina i gitary. Mój tata grał w zespole wojskowym, a także śpiewał wraz z siostrą Stefanią i bratem Józkiem w kościelnym chórze.

Będąc kawalerem, przez kilka lat grałem na perkusji i śpiewałem w zespole muzycznym. Występowaliśmy w popularnym lokalu dansingowym „Bachus” mieszczącym się w moim rodzinnym Mińsku Mazowieckim. Graliśmy różny repertuar, głównie piosenki do tańca. Często na życzenie gości śpiewaliśmy słynne przeboje m.in. „Toboły”, czyli „To były piękne dni”. Prawdziwe śpiewanie zaczęło się jednak dopiero w Australii.

J.T.: Jak to się stało, że dołączył Pan do zespołu muzycznego?

S.J.: Mając 17–18 lat, często bywałem u mojego kolegi, który grał w tym zespole na perkusji. Któregoś dnia zaoferował, że nauczy mnie grać na tym instrumencie. Przystałem na jego ofertę. Potem, jak odchodził z zespołu, zaproponował mi, abym go zastąpił. Takie weekendowe granie to był całkiem dobry pomysł na dorobienie sobie do pensji. Pamiętam Jacka Złotkowskiego, naszego saksofonistę i klarnecistę, który fenomenalnie grał na klarnecie „Petite fleur”.

W zespole, jak już wspomninałem, grałem przez kilka lat aż do wyjazdu z Mińska Mazowieckiego do Wrocławia.

J.T.: Który artysta lub które utwory najbardziej wpłynęły na rozwój Pana pasji muzycznej?

S.J.: Sięgając pamięcią wstecz myślę, że nie miałem żadnego ulubionego artysty. Z czasem upodobałem sobie repertuar Jerzego Połomskiego. Lubiłem jego głos i sposób śpiewania. Myślę, że trochę „podchwyciłem” z jego śpiewania. Im jestem starszy, tym jego piosenki stają się mi bliższe.

J.T.: Czy pamięta Pan swój pierwszy publiczny występ w życiu?

S.J.: Owszem. W 1960 roku zostałem powołany do odbycia służby wojskowej. Na ochotnika zgłosiłem się do czerwonych beretów. Służbę odbywaliśmy w wiosce pod Krakowem. Mając już pewne doświadczenie muzyczne i sceniczne, na przysięgę postanowiłem zorganizować koncert dla przybyłych na to wydarzenie gości – członków rodzin żołnierzy. Nawet napisałem piosenkę o naszym niezwykle wymagającym dowódcy plutonu, ppor. Gruszeczce. Wątpię, czy mu się spodobała, bowiem potem przedłużał mi ćwiczenia z maską gazową.

Na koncercie mieliśmy dużą widownię, bo w kompanii była nas setka. Z mojej rodziny przyjechali tata i brat cioteczny Stanisław, świetnie grający na akordeonie. Gdy byłem już na emigracji, Stasiu przysłał mi cztery płyty winylowe z muzyką Fryderyka Chopina i specjalnymi dedykacjami na każdej z nich.

Dedykacje zamieszczone na płytach z muzyką Fryderyka Chopina

J.T.: Wasza droga do Australii wiodła przez Wiedeń.

S.J.: Tak. Mieszkaliśmy we Wrocławiu, gdy na jednym ze spotkań ze znajomymi pojawiła się pewna kobieta z Wiednia. Od słowa do słowa zaproponowała, że pomoże mi znaleźć pracę w firmie swojego partnera. W stolicy Austrii pracowałem 16 miesięcy. Po tym okresie żona Ela i 12-letni syn Piotr dołączyli do mnie. Nie zarabiałem wtedy kokosów. Jednak zebrane oszczędności pozwoliły mi potem, w Australii, kupić samochód, co dało nam nieco niezależności.

J.T.: Proszę wyjaśnić, jak to się stało, że z Wiednia przybyliście do Melbourne.

S.J.: W Wiedniu poznałem małżeństwo Polaków – Jadwigę i Jana Kostańskich – mieszkających w Melbourne, a prowadzących sklep w Wiedniu. Trochę u nich pracowałem. Bardzo polecali nam Australię jako wspaniałe miejsce do wychowywania dzieci.

W Polsce nie mieliśmy dobrych warunków mieszkaniowych. Przez 10 lat należeliśmy do spółdzielni mieszkaniowej. Mieliśmy wpłacony pełen wkład za mieszkanie, a jednak nie mogliśmy go otrzymać. Wynajmowaliśmy więc poniemieckie mieszkanie, gdzie był duży problem z wilgocią, przez co syn zachorował na astmę. Regularnie remontowałem to mieszkanie, ale to nic nie pomagało, bo wilgoć „wychodziła” ze starych ścian. Po za tym lokal ten został nam wynajęty bezprawnie, co powodowało wiele nerwów i rozpraw sądowych. Wieloktronie otrzymywaliśmy nakaz eksmisji. Te właśnie problemy mieszkaniowe skłoniły nas do zaryzykowania i podjęcia dezycji o emigracji do Australii.

Po złożeniu wniosku o wyjazd w ambasadzie australijskiej w Wiedniu, na decyzję nie czekaliśmy długo. Po ośmiu dniach byliśmy już w Melbourne.

J.T.: Kiedy zaczęła się Wasza australijska przygoda?

S.J.: W 1980 roku.

J.T.: Jak wyglądały Wasze początki?

S.J.: Zakwaterowali nas na trzy miesiące w hostelu dla imigrantów w Springvale. Stworzono nam tam wspaniałe warunki mieszkaniowe (jako rodzina otrzymaliśmy dwa pokoje) i pełne wyżywienie Zapewniono też naukę języka angielskiego oraz tygodniowe kieszonkowe w wysokości 50 dolarów na rodzinę. Pieniądze te bardzo się przydawały, bo można było sobie coś kupić (np. jedzenie, ubranie dla dziecka) czy po prostu odłożyć na potem.

Podczas, gdy my z żoną uczyliśmy się angielskiego, nasz syn wożony był do szkoły w Noble Park. Wśród rówieśników szybko nauczył się nowego języka.

Mile wspominamy okres pobytu w hostelu, nie tylko za dobre warunki zakwaterowania, ale także za panującą tam życzliwą atmosferę. W hostelowej kuchni pracowała pewna Polka, która zawsze dbała o to, aby Polacy tam mieszkający dostawali najlepsze porcje.

J.T.: Gdzie mieszkaliście potem?

S.J.: Hostel zapewnił nam na kolejne sześć miesięcy zakwaterowanie w budynkach pohostelowych znajdujących się w dzielnicy Chadstone. W tym okresie aktywnie szukaliśmy pracy.

J.T.: Jak wyglądała sytuacja na rynku pracy?

S.J.: Ofert było dużo. W zasadzie na każdym zakładzie pracy i sklepie wisiało jakieś ogłoszenie, że kogoś szukają.

Nie czułem się pewnie ze swoją znajomością angielskiego, więc szukałem pracy przez Polaków. Gdy mój syn dołączył do drużyny piłkarskiej w Oakleigh, poznałem pewną panią, która pomogła mi dostać pracę w drukarni materiałów. I tak z dnia na dzień stałem się drukarzem. Pracowałem w tym zawodzie dobrych kilka lat m.in. w firmie Marka Antasa. Potem miałem własny biznes, niezwiązany już z branżą drukarską.

J.T.: Jak była praca to zapewne pomyśleliście o zakupie swojego własnego domu.

S.J.: Tak zrobiliśmy. Okazja na zakup domu pojawiła się niespodziewanie. Państwo Niecieccy, których poznaliśmy na samym początku naszego pobytu w hostelu, zaprosili nas na Wigilię – pierwszą jaką dane nam było spędzić w Australii. Podczas tego wieczoru Ala, córka cioci, opowiedziała nam o domu na sprzedaż, który znajdował się niedaleko niej. Zawiozła nas, abyśmy go zobaczyli. Piękny domek, któż nie chciałby mieć takiego. Zaczęliśmy więc działać.

Po pomoc w zakupie domu zgłosiłem się do polskiego adwokata. Nie miałem jak mu zapłacić za jego pośrednictwo, ale obiecałem, że spłacę go najszybciej, jak tylko będę mógł. Zgodził się na ten układ i pomógł nam. W naszym pierwszym domu w Springvale mieszkaliśmy osiem lat. Potem przenieśliśmy się do Endeavour Hills.

J.T.: Patrząc wstecz, jak oceniacie z żoną podjętą przed laty decyzję o emigracji?

S.J.: Jesteśmy bardzo zadowoleni, że zdecydowaliśmy się wyjechać. Australia przyjęła nas z otwartymi ramionami, wspaniale ugościła i dała możliwość stworzenia domu dla naszej rodziny. Choć bywało trudno, daliśmy radę i ułożyliśmy sobie tutaj życie. Udało nam się także wychować i wykształcić dwóch synów (drugi syn Paweł urodził się w Australii).

J.T.: Na jakim etapie swojego pobytu na emigracji włączył się Pan w życie polonijne?

S.J.: Od samego początku byłem zaangażowany w życie Polonii. Mieszkając jeszcze w hostelu, wraz z Wojtkiem Majdanem jeździliśmy po okolicy i zbieraliśmy rzeczy, które mogłyby się przydać innym osobom. Zabieraliśmy m.in. wystawiane meble, akcesoria kuchenne czy też telewizory. Kolega z hostelu umiał naprawiać sprzęt telewizyjny, więc mogliśmy sprawić radość wielu mieszkańcom tego ośrodka. Sam też miałem luksus posiadania własnego telewizora.

Raz w tygodniu przyjeżdżał do hostelu autokar, aby zabrać nas na mszę świętą do kościoła w Oakleigh. W kościele dane nam było spotkać wielu Polaków, wymieniać się informacjami i wzajemnie wspierać.

Ks. Wiesław Słowik SJ, który w tamtym okresie był związany z Oakleigh, zapewniał wszechstronną pomoc polskim emigrantom. Od organizowania wyposażenia, potrzebnych rzeczy i pomocy, po udzielanie informacji i wsparcie duchowe. Ks. Słowik nie tylko towarzyszył mojej rodzinie w ważnych dla nas momentach takich jak chrzty, komunie i ślub syna, ale także w dużym stopniu przyczynił się do rozwoju mojej aktywności artystycznej.

J.T.: Czy był Pan związany z jakimś ośrodkiem polonijnym?

S.J.: Tak. Przez wiele lat byłem w zarządzie Stowarzyszenia Polaków Wschodnich Dzielnic Melbourne. Zacząłem działać, gdy nie było jeszcze Domu Polskiego „Syrena” w Rowville tylko puste pole. 22 maja 1983 roku brałem udział w doniosłym momencie wmurowania aktu erekcyjnego na terenie budowy ośrodka. Na tą okoliczność pani Krystyna Straszyńska, założycielka i instruktorka Zespołu Wokalno-Tanecznego „Łowicz”, ubrała mnie w strój szlachecki. Dostąpiłem zaszczytu wkładania aktu erekcyjnego do mosiężnej tuby, którą następnie wmurowano w ściany budynku. Pamiętam, że na tym akcie dopisałem – tak dla przyszłych pokoleń – spontanicznie napisany mały wierszyk.

J.T.: Jakie imprezy organizowano w „Syrenie” na samym początku?

S.J.: Były to m.in. pikniki i akademie rocznicowe. Pani Krystyna Orzłowska zachęciła mnie do udziału w przygotowywanych przez siebie akademiach. Pamiętam, że pierwszym utworem, o którego wykonanie zostałem poproszony, była „Piosenka o mojej Warszawie” z repertuaru Mieczysława Fogga. Pamiętam, że tą piosenkę uwielbiał śpiewać wujek Józek, brat mojego ojca.

Z czasem akademie rocznicowe poświęcone Powstaniu Warszawskiemu, Narodowemu Świętu Niepodległości i zwycięskiej Bitwie pod Monte Cassino zaczęły być organizowane z większym rozmachem. Ponad 20 lat temu, ich przygotowywaniem zajęła się pani Krystyna Mrozik. Mając doświadczenie pedagogiczne z Polski, kładła większy nacisk na aspekt edukacyjny i historyczny opracowywanych przez siebie akademii. W program artystyczny angażowała różnych artystów, również mnie, Grażynę Krajewską i Romana Syrka.

J.T.: Czy były jakieś inne inicjatywy, w które był Pan zaangażowany?

S.J.: W 1984 roku, gdy byłem w zarządzie SPWD, uruchomiłem inicjatywę Społecznego Biura Pośrednictwa Pracy. Na zabawach w „Syrenie” ogłaszaliśmy różne oferty pracy. Inicjatywa wydawała się być słuszna i przydatna, ale wtenczas jakoś „nie chwyciła”.

W marcu 1991 roku, gdy ponownie ruszyłem z tym projektem było już inaczej. Otrzymałem duże wsparcie w ogłaszaniu ofert ze strony ks. Antoniego Szewczyka z kościoła w Dandenongu. Po mszach świętych spotykałem się z ludźmi i udostępniałem interesujące ich oferty. Na pewnym etapie Halina Zandler również wsparła moją inicjatywę i zaczęła udostępniać ogłoszenia o pracę na antenie Radia 3EA (obecnie znanego jako 3ZZZ).

Zainteresowanie ze strony firm i osób szukających pracy było duże. W pewnym momencie miałem zebranych 180 ogłoszeń i dane ponad 200 chętnych aplikantów.

J.T.: Jak pozyskiwał Pan oferty pracy?

S.J.: W pierwszym etapie projektu, w latach osiemdziesiątych, robiłem rozeznanie wśród bywalców zabaw w „Syrenie”. Pytałem, czy nie poszukują kogoś do pracy i ogłaszałem te oferty w trakcie zabaw.

W 1991 roku, jak już wspomniałem, miałem większe zainteresowanie zarówno ze strony pracodawców, jak i osób poszukujących pracy. Część przedsiębiorców sama się do mnie zgłaszała. A część ofert pozyskiwałem dzwoniąc do firm. Pamiętam, że naprawdę długie godziny spędzałem na telefonach. Mój najstarszy syn narzekał, że nie może zadzwonić do koleżanki i umówić się na randkę, bo tata cały czas siedzi na telefonie. Zdarzało się również, że trzeba było pojechać do firmy i osobiście porozmawiać.

J.T.: Jakie prace oferowało Pana biuro?

S.J.: Oferty pochodziły od różnych pracodawców (nie tylko Polaków) i dotyczyły przeróżnych prac np.: malowania, kopania dołów pod instalacje hydrauliczne; pracy w drukarni i fabrykach (np. fabryce papieru w Moorabbin); u tokarza; na stacji benzynowej u pana Pietrzaka; w sklepach Coles i Myers, na stanowisku financial clerk. Wiele emigrantów było gotowych podjąć każdą pracę, najważniejsze aby przynosiła ona pieniądze.

W zakładzie elektrycznym pana Janusza Zandlera załatwiłem pracę Wojtkowi Kowalskiemu, bratu Grażyny Szczepanik, który wraz z żoną i dziećmi przyjechał do Australii. Stałe zatrudnienie umożliwiło mu wzięcie pożyczki i kupno domu, w którym do dziś zresztą mieszka. Mam wielką satysfakcję, że wielu osobom umożliwiłem zdobycie pracy.

J.T.: Jak długo prowadził Pan Społeczne Biuro Pośrednictwa Pracy?

S.J.: Tą inicjatywę prowadziłem przez ok. 3 lata. W pewnym momencie były nawet dwa biura: ja działałem we wschodnich dzielnicach, a Tadeusz Kajetański z ramienia wiktoriańskiej Federacji – w zachodnich dzielnicach. Rząd Wiktoriański w jakiś sposób dowiedział się o naszej inicjatywie i przyznał Federacji dotację w wysokości ponad 100 tys. dolarów. Niedługo potem Federacja ogłosiła konkurs na etatowych pracowników biura, którzy zajmowaliby się pozyskiwaniem i udostępnianiem ofert pracy. Niestety informacja o konkursie nie dotarła do mnie. O nowo powstałym biurze dowiedziałem otrzymując zaproszenie na jego otwarcie. Nie ukrywam, że było mi bardzo przykro.
Z dnia na dzień zaprzestałem swojej działalności społecznej w tym obszarze.

J.T.: Wracając do Pana działalności kulturalnej, w jakich polonijnych inicjatywach i koncertach brał Pan udział?

S.J.: Gdy w 1995 roku Roman Syrek przyjechał do Melbourne z Brisbane, zaczęliśmy wspólnie realizować wiele przedsięwzięć kulturalnych.

Braliśmy udział w koncertach „Polska biesiada”, które organizował i był za nie odpowiedzialny ks. Słowik. Celem tych koncertów było spłacenie zakupionych pianin do polskich ośrodków w Albion i Rowville.

Artyści występujący w koncercie „Polska biesiada”. Górny rząd (od lewej): Daniela Antas, Stanisław Jakubicki, Alex Staśkowski, Michał Michalski, Ryszard Mataski, Grażyna Krajewski. Dolny rząd (od lewej): Stanisława Mielnik, Gwidon Borucki, Irena Janus-Olchowik, Roman Syrek, Danuta Wołczko-Smołucha. Klub Polski w Albion, 29.11.1988

Organizowaliśmy spotkania muzyczne w Domu Polskiego Emeryta w Bayswater i w Klubie Polskiego Seniora w Caulfield, a także koncerty: „Rewię olimpijską” (27 sierpnia 2000) – akcję na rzecz polskiej reprezentacji na Olimpiadzie w Sydney; „ Las Vegas” (25 marca 2001); „Pomożemy jak możemy” (30 września 2001) – na pomoc powodzianom w Polsce (nazwę wydarzenia wymyśliła moja żona Ela); „Róże dla Chopina” (28 listopada 2004). Bardzo miło wspominam te 25 lat wspólniej pracy artystycznej z Romkiem.

Plakaty promujące niektóre wydarzenia, w których brał udział Stanisław Jakubicki:

Uczestniczyłem też w Festiwalu Polskiej Kultury PolArt 2015, który odbywał się w Melbourne oraz wielokrotnie w koncertach „Kwiaty Polskie”, na Polskim Festiwalu na Federation Square oraz w programach artystycznych Teatru Prób „Miniatura”, począwszy od pierwszego przedstawienia, a skończywszy na ostatnio powstałym „Śmiech przez łzy”.

Profil artystyczny Stanisława Jakubickiego w broszurce-programie Festiwalu Polskiej Kultury PolArt 2015
w Melbourne

Od końcówki lat osiemdziesiątych do końca lat dziewięćdziesiątych byłem członkiem i solistą Chóru „Arka”. Wraz z zespołem muzycznym prowadzonym przez Edwarda Ostaszewskiego regularnie śpiewaliśmy w kościele w Dandenongu, jak również koncertowaliśmy m.in. w Sydney i Adelajdzie.

Na zaproszenie pastorów Chałupki i Ustupskiego, występowałem też w Kościołach Adwentystów Dnia Siódmego w Dandenong i Wantirna wykonując m.in. „Modlitwę” Bułata Okudżawy i różne pieśni religijne.

Podczas śpiewania „Modlitwy” Bułata Okudżawy. Koncert „Wiara, nadzieja i miłość” w Polskim Kościele Adwentystów Dnia Siódmego w Wantirna, 22.10.2022

J.T.: Które wydarzenie było dla Pana szczególne?

S.J.: Trudno mi wskazać jedno najważniejsze wydarzenie. Przez 40 lat tak wiele ich się odbyło. Ze szczególnym sentymentem wspominam jednak występy z Romkiem w Domu Polskiego Emeryta w Bayswater. Wiem, że te nasze muzyczne spotkania sprawiały wiele radości pensjonariuszom ośrodka, jak również nam – artystom. W Domu Polskiego Emeryta brałem również udział w uroczystościach setnych urodzin Ewy Boruckiej, żony Gwidona.

Wraz z  Romanem Syrkiem, Gwidonem Boruckim i Grażyną Krajewską koncertowałem w Klubie Polskiego Seniora w Caulfield. Po śmierci Gwidona w 2009 roku, występowaliśmy już w trójkę. Mieliśmy przyjemność występować podczas jubileuszu 25-lecia Klubu. Pani Alicja Gotlib, prezeska Klubu, napisała do mnie list z podziękowaniem za 10 lat (2005–2015) udzielania się w Klubie.

Z Grażyną Krajewską i Romanem Syrkiem podczas występu w Klubie Seniora w Caulfield (2007)
Programy koncertów organizowanych w Klubie Seniora w Caulfield w 2005 i 2015

List z podziękowaniem otrzymałem również od Józefa Kuszella OAM, ówczesnego prezesa Towarzystwa Polskiej Kultury w Wiktorii i ks. Wiesława Słowika SJ OAM, organizatora „Polskiej Biesiady”. Tym razem za udział w koncercie zorganizowanym w 29 listopada 1998 roku w Klubie Polskim w Albion przez Towarzystwo Polskiej Kultury w Wiktorii. Podczas tego niezwykle udanego koncertu biesiadnego zebraliśmy 3200 dolarów, co pozwoliło spłacić pianino dla Klubu w Albion. Koncert powtórzyliśmy 27 lutego 1999 roku w „Syrenie”. Cel był ten sam – zebrać fundusze na spłatę pianina.

Obejrzyj Biesiadę Polskiej Piosenki, która odbyła się w 29.11.1998 roku w Klubie Polskim w Albion LINK

J.T.: Czym jest dla Pana udział w wydarzeniach polonijnych?

S.J.: Z jednej strony czuję potrzebę pielęgnowania polskiej kultury, z drugiej strony występy dla Polonii sprawiają mi wielką przyjemność. Cieszę się, że moja miłość do śpiewania daje innym radość. Jeśli ludzie mówią mi, że lubią, jak śpiewam i zachęcają do dalszego śpiewania to jest to dla mnie bardzo motywujące. Pomimo 83 lat wciąż staram się aktywnie brać udział w wydarzeniach polonijnych.

Z Grażyną Krajewską i Romanem Syrkiem podczas występu w Domu Polskim „Syrena” w Rowville
Z Grażyną Krajewską, Ireną Janus-Olchowik i Romanem Syrkiem

J.T.: Jak Pana bliscy postrzegają Pana pasję do śpiewania?

S.J.: Moja żona od zawsze mnie wspierała. Udzielała krytycznych uwag, co pozwalało mi poprawiać moje występy. Ofiarnie zajmowała się domem, abym mógł jeździć na próby i występy. Nigdy nie namawiała mnie do porzucenia śpiewania.

J.T.: Inną Pana pasją jej pisanie wierszy. O czym Pan pisze?

S.J.: W moim tomiku kryje się ponad siedemdziesiąt wierszy, których motywem przewodnim jest Polska, tęsknota za nią. Nazywam te wiersze sercem pisanymi. W wierszach opisywałem zazwyczaj bliskie mi osoby, miejsca i wydarzenia.

Pierwszy wiersz powstał, gdy byłem w 10. klasie ogólniaka. Nauczycielka jako pracę domową zadała nam opisanie jakiegoś przeżycia. Opisałem więc uczucie, które od dawna mieszkało w moim sercu i związne było ze śmiercią mojej mamy. Zginęła ona w 1944 roku podczas wycofywania się Niemiec z Polski i wkraczania do nas armii sowieckiej. Nauczycielka oddając mi moją pracę powiedziała: „Stasiu, nie pokazuj tego wiersza nikomu, nawet ojcu ani drugiej matce”. Wiersz ten wyrecytowałem jeden jedyny raz publicznie podczas akademii rocznicowej, odbywającej się w Domu Polskim „Syrena” w Rowville pod koniec lat osiemdziesiątych. Ostatni wiersz, który napisałem dotyczył pożegnania z Gwidonem Boruckim.

„Śmierć mojej mamy”

Był rok 44. Odwrót niemieckich ord,
Odchodzili pozostawiając za sobą krew i mord.
Było to gdzieś koło Mińska Mazowieckiego, w wiosce z południa leżącej,
Było tam niewielkie wzgórze i mały potok rwący.
W tej cichej małej wiosce maleńka stała chatka,
Tam przy odwrocie Niemców zginęła moja matka.
W upalne lipcowe lato nasze mateczki chciały,
ażeby nasi ojcowie zrobili schronik mały.
I gdy już schronik maleńki został zrobiony cały,
schroniła się ma mateczka i mój braciszek mały.
I oto słychać warkot – to czołgi się zbliżają,
Na swoich cielskach żelaznych czerwone gwiazdy mają.
Ujrzawszy niewielką wyniosłość całym swym pędem ruszają,
Po chwili w rozbitym schronie martwe ciała zostają.
Tak oto drodzy moi mama zginęła mi,
A teraz w moim sercu nienawiść do Rosjan tkwi.

J.T.: Czy miał Pan szansę odwiedzić Polskę?

S.J.: Tak. Niestety tylko dwa razy: samemu w 2005 roku i wspólnie z żoną w 2013 roku. Szczególnie pamiętam swój pierwszy pobyt w ojczyźnie po 25 latach od jej opuszczenia. Odwiedziłem wtedy bliskich, a także zwiedziłem Kraków i Słowację, dzięki uprzejmości mojego kolegi Mietka Ostroroga – aktora Teatru im. Juliusza Słowackiewgo w Krakowie. Z Mietkiem zaprzyjaźniłem się, gdy występował on w Melbourne grając na lutni. Zorganizowałem mu wtedy dwa koncerty – w „Syrenie” i w prywatnym domu.

Wracając jednak do wątku podróży do Polski. Mietek pokazał mi prawie wszystkie krakowskie kościoły oraz opowiedział mi ich historie. Dziwiłem się, że w Krakowie jest aż tyle kościołów. Wydawać się mogło, że jest ich nawet więcej niż Rzymie.

Przed Rydlówką, w której odbyło się wesele Lucjana Rydla i Jadwigii Mikołajczykówny, opisane przez Stanislawa Wyspianskiego w dramacie „Wesele” (2005)
Pod Jaszczurówką (2005)

J.T.: Zbliżają się święta Bożego Narodzenia. Którą kolędę lub piosenkę świąteczną darzy Pan największym sentymentem?

S.J.: Występując w chórze „Arka” uwielbiałem wykonywanie kolędy „Bracia, patrzcie jeno”, którą śpiewaliśmy na dwa głosy – tenory i basy (ja śpiewałem w basach). Ależ pięknie i majestatycznie brzmiał ten utwór w kościelnych murach! Bardzo lubię też kolędy „Lulajże Jezuniu” i „Bóg się rodzi”.

J.T.: Dziękuję za rozmowę.

Stanisław Jakubicki – artysta polonijny od 1980 roku współtworzący życie kulturalne w Melbourne. Uczestnik akademii rocznicowych odbywających się w Domu Polskim „Syrena” w Rowville, koncertów okolicznościowych, Polskiego Festiwalu na Federation Square, Festiwalu Polskiej Kultury PolArt 2015 w Melbourne, Pikników i Zjazdów Seniora, koncertów „Polskie Kwiaty” (2009, 2014, 2017). Od 2011 roku występuje gościnnie w Teatrze Prób „Miniatura” im. Jerzego Szaniawskiego (m.in. „Droga do niepodległości” 2018, „Śmiech przez łzy” 2019). W latach 1995–2020 wraz z Romanem Syrkiem koncertował w Domu Polskiego Emeryta w Bayswater. W latach 2005–2015 wspólnie z Grażyną Krajewską, Gwidonem Boruckim i Roman Syrkiem występował w Klubie Polskiego Seniora w Caulfield. Chórzysta  i solista Chóru „Arka” (lata 80. i 90. XX w.). Działacz społeczny: członek zarządu Stowarzyszenia Polaków Wschodnich Dzielnic Melbourne; pomysłodawca inicjatywy Społecznego Biura Pośrednictwa Pracy, które prowadził w latach 1991–1994. Z zamiłowiania poeta.

Zdjęcie tytułowe: Stanisław Jakubicki (fot. Jacek Laskowski)
Zdjęcia znajdujące się w wywiadzie pochodzą z archiwum Stanisława Jakubickiego.