O Polonii w Geelong i pracy w sektorze edukacji – rozmowa z Henrykiem Szkutą

Z cyklu Wasze historie przedstawiamy wywiad z Henrykiem Szkutą, Prezesem Związku Polaków w Geelong, jednym z koordynatorów projektu zbierania historii migracyjnych Polaków z geelongowskiej społeczności.

Justyna Tarnowska [J.T.]: 12 lutego miała premierę książka Zbiór osobistych opowieści polskich imigrantów w Geelong. Nasze polskie korzenie w nowym kraju (1950‐2020). Prace nad tym projektem Związek Polaków w Geelong rozpoczął już dużo wcześniej. Jak wyglądał proces spisywania historii?

Henryk Szkuta [H.S.]: Pomysł na projekt pojawił się w 2019 roku. Z ówczesną prezes Związku Polaków w Geelong, Grażyną Brzostowski, stwierdziliśmy, że musimy coś zrobić by zachować pamięć o Polakach z naszej geelongowskiej społeczności. Z roku na rok coraz więcej osób odchodziło, a wraz z nimi ich historie. Podjęliśmy więc prace polegające na zebraniu historii poszczególnych osób i rodzin, tak aby móc te historie ocalić od zapomnienia i pozostawić dla przyszłych pokoleń. Napisaliśmy wniosek o dofinasowanie i udało nam się uzyskać dotację w wysokości $3,300 od miasta Geelong.

Przygotowaliśmy broszury wyjaśniające cel projektu i zapraszające członków naszej polskiej społeczności w Geelong do opowiedzenia swoich osobistych historii. Broszury te były rozdawane po niedzielnej Mszy Świętej. Ksiądz Szeptak zachęcał z ambony ludzi do spisywania swoich historii. Ogłoszenia o projekcie zamieściliśmy w różnych miejscach, także na stronie internetowej Domu Orła Białego.

Początkowa faza projektu szła dosyć topornie, gdyż ludzie nie za bardzo wiedzieli, jak powinni spisywać swoje wspomnienia. Razem z Grażyną napisaliśmy własne historie. Przeprowadziliśmy też wywiady z kilkoma działaczami społecznymi. Te historie posłużyły innym jako przykłady i pomogły ludziom w spisywaniu ich wspomnień.

Przeczytaj Zbiór osobistych opowieści polskich imigrantów w Geelong. Nasze polskie korzenie w nowym kraju (1950‐2020)

J.T.: Projekt zbierania historii trwał prawie dwa lata.

H.S.: Tak. Początkowo szacowaliśmy, że ta czynność zajmie nam 11 miesięcy. Ale w między czasie pojawiła się pandemia koronawirusa, która spowolniła nasze prace. A w marcu 2021 roku zmarła Grażyna i pozostałem sam z „naszym dzieckiem”, jak zwykliśmy z Grażyną mówić o tym projekcie. Po Jej odejściu chciałem dokończyć projekt do lipca 2021 roku, ale ostatecznie projekt został sfinalizowany dopiero w lutym tego roku.

Muszę przyznać, że czas pandemii w jakiś sposób pomógł mi rozszerzyć projekt. Zdecydowałem się na dodanie historii organizacji polonijnych działających w Geelong, czego początkowo nie planowaliśmy. Miałem też więcej czasu na obróbkę zdjęć i spisywanie historii.

J.T.: W książce znajduje się 20 historii rodzinnych i indywidualnych oraz 8 historii organizacji polonijnych. Jakich historii według Pana zabrakło w książce i dlaczego?

H.S.: Głównym celem projektu było zebranie historii Polaków z trzech fal migracyjnych, co udało nam się osiągnąć. Żałuję jedynie, że taki projekt nie został zrealizowany w 1990 roku, kiedy to żyło jeszcze wielu migrantów z lat 50. Trzydzieści, czterdzieści lat temu nikt nie myślał o spisywaniu historii życia, a teraz chętnie przeczytałoby się historię i wspomnienia ludzi, którzy w pewnym momencie swego życia podjęli decyzję o emigracji na drugi kraniec świata. Skąd przybyli do Geelong? Jak wyglądała ich młodość w Polsce? Jak wyglądało ich życie w Australii? Tego niestety nigdy się już nie dowiemy.

J.T.: Jak Pan wspomniał, przedstawione historie przybliżają nam losy Polaków z trzech fal emigracyjnych: powojennej, z programu łączenia rodzin i solidar-nościowej. Przed każdym pokoleniem stały inne wyzwania, ale łączyły chęć zapewnienia rodzinie godziwego bytu oraz próba nauczenia się życia w innym kraju. Co było najtrudniejsze dla Pana rodziny?

H.S.: Jestem pewien, że moi rodzice byliby w stanie bardziej szczegółowo opisać wyzwania, z którymi musieli się zmierzyć na początku swojego pobytu w Australii. W dzieciństwie rodzice, zwłaszcza mama, opowiadali nam o swoim życiu, różnych doświadczeniach i trudnościach. Jednak jako dzieci mało z tego rozumieliśmy. Dopiero dzisiaj możemy sobie wyobrazić czym mogło być dla nich opuszczenie ojczyzny, tęsknota za bliskimi czy praca w trudnych warunkach.

Na pewno dużą barierą była nieznajomość języka angielskiego. W tamtych czasach nie było żadnych kursów językowych. Ludzie uczyli się języka samodzielnie, przebywając między ludźmi. A że w większości czasu przebywało się z emigrantami, także z emigrantami innych narodowości, było to niewątpliwie trudne zadanie.

Pamiętam jak moje siostry mające 12 i 15 lat chodziły z rodzicami do lekarza w roli tłumaczek. Sam też byłem w podobnej sytuacji. Kiedy byłem w szóstej klasie szkoły podstawowej, pomogłem sąsiadowi porozumieć się z lekarzem audiologiem. Były to trudne czasy nie tylko dla dorosłych, ale także dla dzieci migrantów.

Henryk z siostrami Jadwigą (po lewej) i Ireną przed barakiem w obozie dla migrantów
w Mildurze VIC (1951)

J.T.: Jakie były inne trudności?

H.S.: Z racji na fakt, że moi rodzice pochodzili ze wsi, nie mieli doświadczenia w pracy w przemyśle. Przybywając do Australii tata musiał podjąć pracę w sektorze przemysłowym. W Ford Motor Company i International Harvester Company obsługiwał ciężkie maszyny, często bez wcześniejszego przeszkolenia. Były to ciężkie i szkodliwe dla zdrowia warunki pracy. W pyle i w hałasie. Pracownicy nie mieli wtedy dostępu do słuchawek izolujących hałas czy masek. Z czasem te trudne warunki pracy „odbijały się” na zdrowiu pracowników. Na przykład mój tata słabo słyszał w wieku pięćdziesięciu kilku lat (zmarł w wieku 58 lat). W tamtych czasach związki zawodowe nie były tak silne, aby chronić robotników i walczyć o bezpieczne warunki pracy dla nich.

W obozie imigracyjnym w Mildurze mama pracowała dorywczo na farmie przy zbiorze winogron. Kiedy przyjechaliśmy do Geelong, pracowała sezonowo na farmach przy zbiorze grochu. Farmer przyjeżdżał po nią i inne kobiety już o 5 rano. Do domu wracała po 4 po południu. Często zostawiała nas samych w domu. Pamiętam, że będąc jeszcze w Mildurze, jako czterolatek sam chodziłem do przedszkola znajdującego się w obozie dla imigrantów.

Pomimo tego, że pierwsze lata były trudne i spędzone w dosyć ograniczonych warunkach (w obozie imigrantów w Mildurze mieszkaliśmy w barakach, korzystaliśmy ze wspólnych stołówek i łazienek), ludzie cieszyli się z wszechobecnego spokoju i dobrej pogody. W wolnych chwilach spędzaliśmy czas wśród rodziny i znajomych. Jak przyjechaliśmy do Geelong i  przybyło więcej polskich imigrantów, polska społeczność organizowała zabawy
i było weselej.

Przedszkole w obozie dla imigrantów w Mildurze VIC (1951). Pan Henryk stoi pod żółtą strzałką

J.T.: Pana rodzina przybyła do Australii w 1950 roku. Dla wielu Polaków, również Pana rodziców, podjęcie decyzji o emigracji było trudne, ale jedyne i słuszne. Jaki obraz Polski przekazali Panu i Pana rodzeństwu Wasi rodzice?

H.S.: Moi rodzice, jak wiele innych osób, zdecydowali się na emigrację do Australii – miejsca najdalej oddalonego od Europy zniewolonej wieloletnią wojną, aktami agresji i niepokojem.

Rodzice opowiadali nam o Polsce sprzed wojny i z czasów wojny. Przed wojną oboje mieszkali w wieloetnicznym Wołyniu, gdzie w pokoju i wzajemnej życzliwości żyli wyznawcy różnych religii i różne narodowości. Mieli po 6 lat, gdy Polska odzyskała niepodległość. Życie na wsi ogólnie było ciężkie, a dzieci miały utrudniony dostęp do edukacji.

Pomimo tego, rodzice zawsze wspominali Polskę jako piękny kraj i starali się przekazywać nam to, co najpiękniejsze w polskiej kulturze i w polskich tradycjach. Dbali o naszą edukację i podtrzymywali ducha polskości w naszej rodzinie. Uczyli nas języka polskiego, polskich piosenek i wierszy. Włączali w obchody polskich świąt i rocznic narodowych. To dzięki nim ja i moje rodzeństwo mówimy, piszemy i czytamy po polsku oraz obchodzimy narodowe święta.

Muszę przyznać, że rodzice sami byli tzw. samoukami i z wiekiem stali się zapalonymi czytelnikami polskiej literatury.

J.T.: Jak Pan wspomina dzieciństwo spędzone na australijskiej ziemi?

H.S.: Czasy dzieciństwa pamiętam jako spędzone szczęśliwie na nowym osiedlu w Bell Park.  Pełne przygody na szerokich, otwartych polach otaczających naszą małą przyczepę kempingową będącą naszym domem przez dwanaście miesięcy, kiedy to tata budował nasz rodzinny dom w Geelong. Dom, w którym wszyscy dorastaliśmy.

Pamiętam naszą pierwszą wigilię spędzoną w przyczepie. Mama położyła blat na maszynie do szycia, tak aby powstał prowizoryczny stół. Rodzice, moje dwie siostry i ja zebraliśmy się przy stole oświetlonym lampą naftową i dzieliliśmy się opłatkiem. Było skromnie, ale najważniejsze, że byliśmy razem.

J.T.: A jak wyglądał Geelong na początku lat 50.?

H.S.: Jak napisałem w historii imigracyjnej naszej rodziny, życie na początku naszego pobytu w Australii było dla nas bardzo proste. To było coś, czego nasi rodzice spodziewali się i do czego w pewien sposób się przygotowali opuszczając Europę. Tata przywiózł z Niemiec narzędzia budowlane z przeświadczeniem, że będzie musiał ścinać drzewa i budować dom dla swojej rodziny. Zaś mama przywiozła maszynę do szycia firmy Singer oraz igły i nici, aby szyć nam ubrania.

W latach 50, w Geelong nie było zbyt wielu zabudowań. Z czasem, gdy do Geelong przybywało coraz więcej imigrantów, osiedlali się oni na północnych przedmieściach miasta, głównie w dzielnicy Bell Park, oraz nieco mniej w dzielnicy Belmont. W „Małej Europie”, jak później nazwano Bell Park, mieszkali imigranci różnych narodowości. Nie pamiętam, żeby w pobliżu mieszkali Australijczycy.

Pamiętam, że w trakcie budowy naszego domu, kiedy jeszcze mieszkaliśmy w przyczepie, wodę braliśmy w wiadrze od sąsiadów, którzy mieszkali w baraku, ale za to mieli dostęp do wody. Elektryka została podłączona rok po naszym osiedleniu się w Bell Park, a kanalizację miejską zaczęto budować dopiero w latach 60.

Jeśli chodzi o transport to autobus przyjeżdżał do Bell Park trzy razy dziennie. Rano zabierał dzieci do szkoły, a po południu je przywoził z powrotem. Inny autobus przyjeżdżał rano i po południu, aby zabrać ludzi do miasta. Pamiętam też, że Geelong miał tramwaj, który zabierał pasażerów z West Geelong do centrum miasta. Od samego początku pracy było dużo i dla każdego.

Do 1955 roku nie było sklepów, szkół ani kościołów w Bell Park. W każdą niedzielę rano jeździliśmy autobusem do kościoła Św. Marii Anielskiej, który znajdował się w centrum Geelong. Po popołudniu jeździliśmy na próby przedstawień i koncertów. Gdy w połowie lat 50. powstała Polska Szkoła Sobotnia w Bell Park, mieliśmy zdecydowanie wygodniej. Duchową opiekę w naszej geelongowskiej społeczności sprawował ks. Lucjan Jaroszka. Pomagał mu australijski ksiądz, Fr. Joe Kelly, poliglota z parafii Świętej Rodziny w Bell Park. Fr. Kelly znał języki polski, niemiecki i ukraiński.

Polska Szkoła Sobotnia w Bell Park (1955). Grono pedagogiczne – od lewej: pan Zając, pan Przastek, pan Kiełczewski, Ks. Lucjan Jaroszka, Fr. Joe Kelly, pani Wanda Leszczyńska (teraz pani Jędrzejczak, mieszka w Adelajdzie), pan Tadeusz Hau. Pan Henryk stoi pod żółtą strzałką

J.T.: Z poszczególnych opowieści wyłania się obraz dawnego Geelong. Poznajemy nie tylko dzielnice, w których mieszkali Polacy i miejsca, które odwiedzali, ale także dowiadujemy się o przemyśle działającym w Geelong w drugiej połowie XX wieku. Wymieńmy chociażby takie firmy jak Pelaco, International Harvester Company, Federal Woolen Mills czy Ford Motor Company. Jak prężnie działającym miastem był Geelong za czasów Pana dzieciństwa i młodości?

H.S.: Sektor przemysłowy na terenie Geelong zaczął się prężnie rozwijać dopiero w latach 50. Powstawały fabryki maszyn rolniczych i fabryki samochodów. Działały też fabryki odzieżowe, dywanów, sznurków, wełny, szkła, sprężyn i nawozów sztucznych.

Dzięki przemysłowi miasto nawiązało kontakty gospodarcze z innymi miastami i państwami. Codziennie przypływały do portu w Geelong statki transportowe po wełnę. Stworzono też wiele miejsc pracy. Rząd dofinansowywał wtedy gospodarstwa rolnicze w regionalnej Wiktorii, dzięki czemu rolnicy mogli kupować sobie traktory i inne maszyny potrzebne do pracy na farmach. To dało ludziom pracę również w fabrykach takich jak wspomniany już International Harvester w Geelong.

Niestety począwszy od lat 80. zaczęto przenosić fabryki do Azji, gdzie siła robocza była tańsza. International Harvester Company zakończył produkcję w latach 90., a Ford Motor Company – jakieś 6 lat temu. Po zamknięciu tak wielu zakładów pracy władze miasta starały się jakoś wypełnić tą lukę. Obecnie dużymi pracodawcami są instytucje rządowe i medyczne oraz Deakin University.

J.T.: Dzięki pracy i zaangażowaniu emigrantów Australia mogła rozwinąć się infrastrukturalnie i kulturowo. Jakie było kiedyś nastawienie Australijczyków do kolegów-emigrantów w zakładach?

H.S.: Nie pamiętam żeby mama lub tata narzekali na niewłaściwe lub nieprzyjemne zachowania ze strony innych w pracy lub poza nią. Wręcz przeciwnie. Mama była pozytywnie zaskoczona cierpliwością Australijczyków w stosunku do imigrantów, którzy dopiero co uczyli się mówić po angielsku.

Podobnie my jako dzieci nie mieliśmy żadnych problemów natury dyskryminacyjnej w szkole. W szkole św. Patryka klasy były liczne (nawet po pięćdziecięciu uczniów), a dzieci z domów australijskich i imigranckich wspólnie się uczyły, pomimo tego, że znajomość języka angielskiego wśród uczniów była różna. Sam nie znałem angielskiego w chwili rozpoczęcia nauki w szkole. Pomimo początkowych trudności komunikacyjnych, nie doświadczyłem żadnych innych problemów np. społecznych.

J.T.: Jak liczne grono Polaków zdecydowało się na założenie własnych biznesów? Jeśli pamięta Pan polskie firmy działające w Geelong to proszę powiedzieć, jaki rodzaj usług one świadczyły.

H.S.: Było kilku Polaków, którzy mieli własne firmy. Prowadzili np. stację benzynową, zakład naprawy samochodów czy pracownię architektoniczną. Najbardziej znani byli Franciszek Parks i Wojciech Gałąska.

Rodzina Parks prowadziła sklep mięsny i ogólnospożywczy w dzielnicy Bell Park. Przez jakiś czas mieli nawet zakład fryzjerski. W późniejszych latach zajmowali się także dzierżawą lokali usługowych.

Wojciech Gałąska prowadził sklep ogólno-przemysłowy oraz biuro podróży ORBIS, które umożliwiało Polakom wyjazdy do Polski. Prowadził też objazdową sprzedaż pierzyn na terenie całej Australii.

Pan Gałąska był również wielkim społecznikiem. Należał do SPK nr 12 w Geelong. Wspierał Klub Sportowy „Syrena”. Był fundatorem Gałąska Cup – turnieju piłki siatkowej między Klubami Sportowymi „Syrena” i „Lechia”. Sprzedawał też „Tygodnik Katolicki” (obecnie „Tygodnik Polski”).

J.T.: 70-letnia historia Polaków w Geelong obfitowała w wiele inicjatyw i wydarzeń wspierających rozwój lokalnej społeczności polonijnej. Był Klub Sportowy „Syrena”, zespół taneczny „Krakowiak”, chóry, SPK nr 12. Jakie obecnie wyzwania stoją przed polską społecznością w Geelong.

H.S.: Wyzwań jest wiele. Największym z nich jest pozyskanie nowych osób do pracy przy prowadzeniu Domu Orła Białego. Nasza społeczność starzeje a najstarsi działacze umierają. Obawiamy się, że jeśli w ciągu kilku lat nie pojawią się nowi (młodsi) działacze to za 5 czy 10 lat nie będzie komu prowadzić Domu Polskiego – obiektu o wartości 6,6 miliona dolarów.

Dom Polski był marzeniem naszej geelongowskiej społeczności. Przez lata odbywały się w nim wydarzenia polonijne, próby zespołów i spotkania towarzyskie. Z biegiem lat obserwowaliśmy mniejszy napływ Polaków do naszego miasta, więc aby móc się utrzymać otworzyliśmy się na całą społeczność Geelong. Pragniemy by obiekt nadal służył Polonii i promował w regionie polskie kulturę i tradycje. Zarząd jest otwarty na wszelką współpracę i z chęcią porozmawia o pomysłach inicjatyw zaproponowanych przez osoby chcące się włączyć w działania Domu Polskiego.

J.T.: Czy może Pan coś doradzić innym społecznościom polonijnym w Australii pragnącym spisać swoje historie emigracyjne?

H.S.: Bardzo prosta i szybka porada – nie czekajcie za długo, bo ludzie odchodzą, a wraz z nimi ich historie. Teraz jest czas, aby zebrać ich opowieści i pozostawić je dla przyszłych pokoleń.

POLSKA

J.T.: Jak Pan odebrał Polskę, gdy po raz pierwszy wybrał się Pan do kraju swoich rodziców?

H.S.: Pierwszy raz byłem w Polsce w 1980 roku wraz z żoną Krystyną i synami Andrew (10 lat) i Christianem (7 lat). Pojechaliśmy odwiedzić rodziców i rodzeństwo żony mieszkających w Bydgoszczy. Spędziliśmy tam trzy miesiące. Pomimo trudnych czasów (rok później wprowadzono stan wojenny), Polska bardzo mi się podobała.

W parku z synami oraz rodzicami i rodzeństwem Krysi (Bydgoszcz, 1980)

Jednakże romantyczna wizja Polski jaką „namalowała” nam mama nie pasowała do tego, co zobaczyłem i usłyszałem na miejscu. Mało ludzi w moim wieku znało piosenki i wiersze, których mama uczyła mnie, gdy byłem dzieckiem. Może jedynie osoby ze społeczności wiejskich znały te utwory.

Spotkanie z „inną” Polską, mniej obnoszącą się ze swoją polskością, wywołało we mnie uczucie nostalgii. Poczułem, że mimo tego, że Polskę znałem jedynie z opowieści, to moje kultywowanie polskości było mocniejsze niż u wielu Polaków, których spotkałem w Polsce. A może było to spowodowane zmianami politycznymi, które miały swoje początki w tym samym czasie?

Od roku 1996 odwiedzaliśmy rodzinę w Polsce co dwa lata. Niestety w ostatnich dwóch latach COVID-19 uniemożliwił nam wyjazdy do Polski.

Z żoną Krystyną podczas śnieżnej zimy w Polsce (okolice Torunia, 2018)

STUDIA I PRACA

J.T.: Ukończył Pan studia licencjackie z nauk ścisłych z myślą, że będzie Pan pracował w laboratorium jako chemik. Jak to się stało, że swoje życie zawodowe poświęcił Pan pracy nauczycielskiej?

H.S.: Gdy skończyłem studia na uniwersytecie La Trobe, musiałem odrobić stypedium nauczycielskie pracując trzy lata w szkole. Trochę obawiałem się pracy w szkole, bo nigdy nie byłem zbyt śmiały i pewny siebie, a praca nauczyciela polega m.in. na występowaniu przed dużą grupą ludzi. Szczęśliwie trafiłem do Northcote Boys’ High School a potem do Belmont High School w Geelong, gdzie zarówno nauczycielom, jak i rodzicom zależało na dobrej jakości edukacji, a praca odbywała się w życzliwej i wspierającej atmosferze. Poza tym, środowisko szkolne było inspirujące i ciągle coś się działo. Te pozytywne doświadczenia zachęciły mnie do kontynuowania pracy w szkole i porzucenia pomysłu o powrocie do laboratorium chemicznego.

Podczas 50-letniej kariery pracowałem jako nauczyciel chemii, fizyki i matematyki w szkołach średniach, a także jako wicedyrektor i dyrektor w szkołach w Melbourne. Przez 6 lat byłem też Komisarzem ds. spraw społeczności etnicznych w Wiktorii (Victorian Commissioner for Ethnic Affairs).

J.T.: Co dawało Panu jako nauczycielowi największą satysfakcję z pracy?

H.S.: Myślę, że ogólnie nauczycielom daje satysfakcję obserwacja procesu uczenia się uczniów. Zdobywania przez nich wiedzy, pokonywania trudności i ostatecznie – osiągania sukcesów. W szkołach, w których uczyłem nigdy nie uczyłem tej samej klasy od początku do końca, czyli od klasy 7 do 12. Nie mogłem więc towarzyszyć uczniom w tym całym procesie uczenia się. Tym samym, nie udało mi zaobserwować dla jak wielu z nich mój wkład w ich naukę przyniósł jakieś owoce.

Nauczyciele czują dumę, jak ich uczniowie kontynuują naukę, rozwijają swoje pasje i osiągają sukcesy. Wiem, że wielu moich uczniów ukończyło studia wyższe, a niektórzy z nich zdecydowali się nawet na studia doktoranckie.

Pamiętam pewne spotkanie po latach. Podczas gdy byłem dyrektorem w szkole w Melbourne, odwiedziła nas wiktoriańska Minister Edukacji, Lynne Kosky. Towarzyszył jej pewien mężczyzna, dr Rossiter. Jak się potem okazało podczas rozmowy był to mój były uczeń, którego uczyłem chemii. Poczułem małą satysfakcję i zadowolenie, że udało mu się zajść tak daleko i zostać doradcą ministra.

J.T.: Dziękuję za rozmowę.

H.S.: Dziękuję.

Henryk Tadeusz Szkuta – absolwent La Trobe University (Bachelor of Science with Honours) i Diploma of Education. Nauczyciel chemii, fizyki i matematyki w szkołach średnich: Northcote Boys’ High School (w latach 1970-1971), Belmont High School w Geelong (w latach 1972-1980) i Altona High School (w latach 1981-1987). Nauczyciel matematyki (klasy 10 i 11) i wicedyrektor w Hoppers Crossing Secondary School (w latach 1988-1996). Dyrektor Laverton Secondary College (w latach 1997-2007). Kierownik Działu komunikacji i technologii informacyjnych (ICT) w Point Cook’s Carranballac P-9 College (w latach 2007-2019). Komisarz ds. spraw społeczności etnicznych w Wiktorii (w latach 1984-1990). Członek geelongowskiej Polonii. Sekretarz Związku Polaków w Geelong (w latach 1993-1994, 1997-2003, 2015-2021). Prezes Związku Polaków w Geelong (od 27.02.2022- ). Współkoordynator projektu zbierania historii osobistych Polaków osiadłych w Geelong.

Zdjęcia pochodzą z archiwum rodziny Szkutów.