O zawodzie podologa, pasji śpiewania i ucieczce z Wołynia – rozmowa z Marią Trofimiuk

W cyklu „Wasze historie” przedstawiamy wywiad z Marią Trofimiuk – wieloletnią prezeską Klubu Polskiego Seniora w Mount Waverley, członkinią Chóru „Syrena” w Melbourne, podolożką z ponad 20-letnim stażem.

Justyna Tarnowska [J.T.]: Kiedy przybyła Pani do Australii i jakie były okoliczności emigracji?

Maria Trofimiuk [M.T.]: Do Australii przypłynęłam wraz mężem i trojgiem dzieci w sierpniu 1962 roku. Od 11 lat w Melbourne mieszkała moja siostra Antonina. To ona, a właściwie jej mąż, Zygmunt, gorąco zachęcali nas, abyśmy zamieszkali na antypodach. Byli bezdzietnym małżeństwem i pragnęli mieć obok siebie kogoś z rodziny.

Po przybyciu do Australii jeden dzień spędziliśmy we Fremantle, a po 2-3 dniach przetransportowano nas do Melbourne. Zamieszkaliśmy w drewnianym domku, należącym do mojej siostry i jej męża, zlokalizowanym na rogu Toorak Road i Surrey Road w dzielnicy South Yarra. Domek był w pełni urządzony. Siostra zadbała o wszystko: czekała na nas wypełniona jedzeniem lodówka i pościelone łóżka. Nawet piżamki dla każdego dziecka.

J.T.: Jakie były Pani pierwsze wrażenia z pobytu w nowym kraju?

M.T.: Cieszyliśmy się, że jako młodzi emigranci startujemy z całkiem dobrej pozycji. Mieliśmy wsparcie rodziny i dobre warunki mieszkaniowe, co przy trójce dzieci w wieku szkolnym było bardzo ważne. Z czasem zaczęłam jednak odczuwać, że nie do końca jestem w stanie się przystosować. Brakowało mi wielu rzeczy z Polski m.in. znajomych sklepów i produktów. Sklepy delikatesowe były zlokalizowane w odległych dzielnicach, więc dobrej szynki czy „naszego” chleba trzeba było nauczyć się szukać.

J.T.: To jak w tamtych czasach radziła sobie polska pani domu?

M.T.: W lokalnych sklepach mięsnych były dostępne różne rodzaje mięsa, przeważnie jednak króliki i baranina. Stąd też trzeba była znaleźć europejskiego rzeźnika. Moja siostra, mieszkająca w Armadale, poleciła mi sklep na High Street, gdzie czeski rzeźnik sprzedawał wspaniałe wędliny i mięso krojone tak, jak w Polsce. W sklepie można było dostać m.in. cielęcinę, flaki, czy też wątróbkę.

Mieszkając w dzielnicy South Yarra, raz w tygodniu chodziłam na Prahran Market, gdzie za 2 funty kupowałam cały wózek warzyw i owoców oraz jajka.

J.T.: Kiedy udało się Państwu znaleźć pracę?

M.T.: Rynek pracy na początku lat sześdziesiątych, był otwarty na pracowników każdej profesji. Trzy miesiące po naszym przyjeździe, w listopadzie 1962, mąż został zaproszony na rozmowę kwalifikacyjną  do Public Works Department. Otrzymal pracę na stanowisku kreślarza. Pracę otrzymał dzięki wstawiennictwu znajomej, Marii Różyckiej, która pracowała w biurze tej instytucji.

Ja początkowo, oprócz opieki nad dziećmi i zajmowania się domem, pracowałam co drugi dzień w Milk Barze, prowadzonym przez polsko-żydowskie małżeństwo. Pomagałam przy wykładaniu i ustawianiu towarów oraz przy pracach porządkowych. Potem zatrudniłam się u polskiej kosmetyczki, pani Celiny Tarakińskiej, u której sprzątałam jej salon na Toorak Rd. To ona nalegała, żebym poszła na roczny kurs podologiczny (ang. chiropody).

Gdy wyprowadziliśmy się na Kooyong Rd, zatrudniłam się jako gosposia w domu lekarza, który był Polskim Żydem. Pracowałam w godzinach 9–15, kiedy dzieci przebywały w szkole. Zarabiając 30 funtów tygodniono (mąż 20 funtów, ja 10 funtów), staraliśmy się odkładać tyle, ile się tylko dało na własny dom. Równocześnie staraliśmy się dokształcać językowo, ale i nie tylko. W tym czasie, wynajęlismy duży dom z sześcioma pokojami. Odnajmowaliśmy lokatorom trzy pokoje, dzięki czemu nasz czynsz był minimalny.

W tamtym okresie zdecydowałam się pójść do szkoły wieczorowej na roczny kurs profesjonalnej pielęgnacji stóp. Było to połączenie wiedzy z dziedziny kosmetyki (eng. pediciure) i medycyny (eng. podiatry). Kurs kosztował 100 funtów i – jak się później okazało – przyczynił się do tego, że zostałam profesjonalną podolożką[1].

J.T.: Proszę opowiedzieć, jak rozwinęła się Pani kariera zawodowa.

M.T.: W latach 60. ubiegłego stulecia podiatria i podologia zaczęły się prężnie rozwijać w Australii. Pojawiło się bowiem zapotrzebowanie na świadczenie profesjonalnych usług pielęgnacji stóp  u ludzi z różnymi potrzebami (m.in. sportowców, weteranów wojennych itd.). W latach siedemdziesiątych na uniwersytecie w Melbourne powstał nawet kierunek medycyny sportowej i podiatrii.

Australijczycy nie mieli pojęcia, że można tak kompleksowo dbać o stopy. Przez brak odpowiedniego systemu ogrzewania domów i mieszkań – ogrzewało się jedynie kominkami, przenośnymi piecykami tzw. nafciakami i piecami gazowymi – wiele osób miało odmrożone palce i łydki. Po zastosowanym zabiegu i leczeniu ludzie przekonywali się, że noszenie normalnego obuwia może być przyjemne a cierpienie nie musi być codziennością.

Kurs ukończyłam w 1964 roku. Zaś w 1965 roku zaczęłam pracę w salonie piękności u Myera. W salonie tym były fryzjerki, kosmetyczka i dwie pedikiurzystyki. Pierwsze 3 lata pracowałam na pełen etat, a dwa ostatnie lata przez 4 dni w tygodniu. W 1968 roku otworzyłam mały gabinet pielęgnacji stóp w swoim domu. Mąż zaaranżował w tym celu część pralni. W moim domowym gabinecie podologicznym znajdowały się wszystkie niezbędne podłączenia i przyrządy, w tym stacja do dezynfekcji sprzętu. Raz do roku, inspektor wydziału zdrowia, dr Wiśniewski, sprawdzał gabinet pod względem technicznym i wystawiał zaświadczenie, że lokal spełnia wszystkie niezbędne normy. Takie zaświadczenie było potrzebne, aby utrzymać rejestrację usług i przedłużyć ubezpieczenie firmy.

Wraz z mężem i dziećmi rozdawaliśmy ulotki, aby pozyskać nowych klientów. Przyjmowałam ich w dzień wolny od pracy w Myerze.

J.T.: Otwarcie własnego salonu to był odważny krok dla młodej matki?

M.T.: Owszem. Do podjęcia takiej decyzji skłonił mnie pośrednio mój pracodawca. W 1970 roku mąż chciał jechać do Polski. Wiedząc, że podczas jego nieobecności będę musiała utrzymać rodzinę i dom, poprosiłam w Myerze o podwyżkę, której nie dostałam.

Gdy mąż załatwił już wszystkie formalności związane z podróżą, wypowiedziałem umowę o pracę. Zdziwionemu szefowi powiedziałam, że nie trzeba mi dodatkowych zajęć bo i tak mam dużo pracy w domu. Szefostwo na koniec zachowało się jednak profesjonalnie i dostałam list z podziękowaniem za pracę.

J.T.: Jak rozwinął się Pani własny biznes?

M.T.: Gdy w 1970 roku odeszłam z Myera, moi stali klienci zaczęli przyjeżdżać do mojej „domowej” praktyki. Niektórzy przyjeżdżali do Springvale nawet z Oakleigh i Clayton. Dziennie przyjmowałam po kilku klientów. Byli to głównie Austalijczycy.

Wielu z moich klientów było weteranami wojskowymi, którzy od rządu australijskiego dostawali vouchery – książeczki z kuponami na 6 wizyt u podologa. Po zrealizowanej wizycie, podpisane kwitki wysyłałam do Veteran Affair. Na ich podstawie otrzymywałam wynagrodzenie. I to nie małe. Pracując dwa dni w tygodniu, zarabiałam więcej niż przez tydzień u Myera.

Aby poszerzyć wiedzę i warsztat pracy, co miesiąc uczestniczyłam w szkoleniach i prelekcjach. Odbyłam kursy: farmakologiczny, jak zakładać pończochy na nogi z żylakami, o wkładkach do butów przeciwdziałających płaskostopiu, czy też o usuwaniu wrośniętych paznokci przy asyście anestezjologa. Tego ostatniego zabiegu w rzeczywistości nie wykonywałam, bo wymagał on obecności anestezjologa.

Ciągłe doszkalanie się było niezbędne, zwłaszcza gdy epidemia AIDS rozprzestrzeniła się z Afryki na pozostałe kontynenty. W 1973 roku podstawowy, roczny kurs podiatryczny został przekształcony w 3-letnie studia, a kwestie bezpieczeństwa zdrowotnego przy świadczeniu usług pielęgnacyjnych stały się kwestią kluczową.

J.T.: Jak długo pracowała Pani w zawodzie podologa?

M.T.: Do roku 1987, kiedy to pojechałam do Polski. Podczas mojej nieobecności zastępował mnie kolega, którego poprosiłam o to, aby „zaopiekował” się moimi kilkoma klientami. Jak wróciłam, zastałam – delikatnie mówiąc – bałagan. Uporządkowałam sprawy z myślą, że muszę jednak zamknąć biznes i skupić się na opiece nad mężem, u którego w tamtym okresie zdiagnozowano chorobę Parkinsona.

Biznesu ostatecznie nie zamknęłam, jednak znacznie ograniczyłam swoją działalność. Klientów obsługiwałam wyłącznie w piątki. Jeździłam do pensjonariuszy Domu Polskiego Emeryta do Bayswater lub do szpitali. Tam, gdzie mnie wezwano.

J.T.: Jak wyobrażała sobie Pani Australię?

M.T.: Zanim jeszcze wyemigrowałam, Australię postrzegałam jako kraj dostatni. Siostra przysyłała mi wspaniale paczki. Otrzymywaliśmy rzeczy, o których ludzie w Polsce mogli tylko pomarzyć. Odżywki dla dzieci (Milo, Ovaltine, Ectavite), kakao, piękne sukieneczki dla dziewczynek. Przysyłała mi nawet modne w tamtym okresie pończochy ze szwem z tyłu. Po jednej w liście, bo para nigdy by nie dotarła.

Myślałam, że w Australii jest ciepło. Jakie było moje zaskoczenie, jak okazało się, że zimy bywają chłodne. Byliśmy młodymi ludźmi, wiecznie zajętymi, więc zimna tak bardzo nie odczuwaliśmy. Chociaż pamiętam, że wieczorami wsadzałam termofory pod kołdry, aby się nieco nagrzało i przyjemniej kłaść się było do łóżka.

Zaczynając pracę w nowym kraju i odkładając grosz do grosza zobaczyliśmy, że jesteśmy w stanie zapewnić naszym dzieciom godne życie. Zapewnić im bezpieczny dom. I na tym skupiliśmy nasze starania.

J.T.: Kiedy mogliście pozwolić sobie na zakup własnego domu?

M.T.: Tak, jak wspominałam, początkowo (przez pierwszy rok) mieszkaliśmy w domu należącym do siostry i szwagra. Potem, wynajęliśmy dom na Kooyong Road, o którym już wspomniałam. Pienądze z wynajmu pokrywały nam koszty utrzymania domu, dzięki czemu mogliśmy więcej oszczędzać. Oszczędzanie to był nasz priorytet, bo chcieliśmy kupić sobie coś własnego.

Jeszcze jak mieszkaliśmy w dzielnicy South Yarra, kupiliśmy sobie czarno-biały telewizor, aby słuchać Erica Pearce’a – wspaniałego prezentera, który w sposób niezwykle zrozumiały przedstawiał wiadomości. Szwagier zrobił nam jednak wyrzut, mówiąc: „To wy już musicie mieć własny telewizor, zamiast oszczędzać”. Spodziewał się także, że w pierwszej kolejności, zwrócimy im choć część pieniędzy, jakie przeznaczyli na opłacenie podróży statkiem dla naszej 5-osobowej rodziny.

Zrobiło nam się przykro. Niby mąż w weekendy pomagał szwagrowi w jego biznesie, ale nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że chcieliby, abyśmy zwrócili im szybko te pieniądze. Bardzo zależo nam na utrzymaniu dobrych kontaktów z siostrą i szwagrem, więc w dość krótkim czasie udało nam się uzbierać tę kwotę i oddaliśmy dług szwagrowi.

Nasz pierwszy dom w Springvale kupiliśmy w 1968 roku za 3500 funtów/12 tys. dolarów. Wyposażyliśmy go prawie w całości używanym sprzętem AGD (np. lodówka, pralka).W roku 1971 kupiliśmy wiekszy dom, bardziej odpowiedni do urządzenia gabinetu.

J.T.: Czym zaskoczyła Panią Australia? W jaki sposób różnice kulturowe wpłynęły na Wasze życie?

M.T.: Byliśmy w nowym miejscu, więcmusieliśmy nauczyć się nowych reguł współżycia z tutejszymi ludźmi. Nie było to ani łatwe ani nie do końca dla nas zrozumiałe.

Pamiętam wakacje szkolne, lato ’62. Wraz z siostrą wybrałam się do sklepu odzieżowego Fossey’s Stores, mieszczącego się na rogu Chapel St i Commercial Rd. Chciałyśmy kupić strój kąpielowy dla moich córek. Z wybranymi ubraniami podeszłyśmy do kasy. Oczywiście rozmawiałyśmy po polsku. W pewnym momencie ekspedientka zwróciła nam uwagę, że mamy mówić po angielsku. Wtedy, moja siostra Tosia odpowiedziała jej, że jestem w Australii dopiero 2 miesiące, więc nie zdążyłam się jeszcze nauczyć języka. Zostawiłyśmy to, co chciałyśmy kupić i wyszłyśmy ze sklepu. Bardzo mnie to zabolało. Rozpłakałam się. Ogólnie, w tamtych czasach lepiej było nie mówić w swoim języku w miejscach publicznych.

Druga sytuacja, która utkwiła mi w pamięci to moja wizyta w pubie. Było to dwa tygodnie po naszym przyjeździe do Australii. Do siostry mieli przyjść w odwiedziny goście, państwo Różyccy i Rosenthalowie. Siostra wysłała mnie zatem po piwo do sklepu. Do polskiej siatki włożyłam butelki na wymianę i poszłam do pubu, do którego wejście było na rogu ulic Chapel St i Toorak Rd. Po wejściu skierowałam się w stronę kontuaru i postawiłam na ladzie puste butelki. Łamaną angielszczyną poprosiłam o dwa piwa. Nawet nie zauważyłam – bo powietrze było szare od dymu papierosowego – że nagle wszystkie rozmowy umilkły i każdy z gości zwrócił uwagę w moją stronę. Dla niewtajemniczonym wyjaśnię, że w latach 60. ubiegłego wieku pub był miejscem zarezerwowanym tylko dla mężczyzn. Barman, trzymając fason, uprzejmie odpowiedział mi: „Droga Pani, wejście dla pań jest tuż za rogiem. Tutaj nie przyjmujemy butelek”. Nie do końca wtedy zrozumiałam, co ten facet mi odpowiedział. Zamiast pójść po piwo, wróciłam z płaczem do domu. Moja biedna siostra czuła się winna, że nie powiedziała mi, gdzie konkretnie mam pójść kupić piwo.

J.T.: A jak Pani dzieci poradziły sobie w szkole?

M.T.: Dwójka najstarszych dzieci całkiem dobrze poradziła sobie w szkole. Marek miał prawie 10 lat, a córka Elżbieta – nazywaną przez nas Lalą – 8 lat.

Najmłodsza córka, niespełna 5-letnia Basia, miała mniej szczęścia. Dzieci w zerówce wyśmiewały się z niej, że ma kanapki z brudnym (tzw. razowym) chlebem. Basia trzymała się kurczowo siostry za rękę i mówiła: „Nie zostawiaj mnie”. Rówieśnicy obraźliwie nazywali ją „wog”. Córki, przychodząc po szkole do domu, o niczym mi nie mówiły. Dopiero po latach Basia wyjawiła mi przez co przechodziła. Czułam się okropnie, bo wcześniej nie przyszło mi do głowy, że równieśnicy mogli być dla niej tak okrutni.

Basia nosiła także sznurowane buciki, które przywiozłam jej z Polski. Były to specjalne buty korygujące płaskostopie. Większość dzieci chodziła w sandałkach przez cały rok. Nawet w zimę. Nie mogłam tego pojąć. Basia prosiła mnie, że chce inne buty. Wreszcie ustąpiłam i kupiłam jej inne obuwie, bardziej zbliżone do tego, w czym chodziły australijskie dzieci.

Pierwszy rok w szkole w Toorak Central był niewątpliwie trudny. Po przeprowdce na Kooyong Road, córki chodziły do Caulfield Primary School. Szkoła ta okazała się być bardziej przyjaznym i tolerancyjnym miejscem dla moich dzieci. Może dlatego, że w placówce tej uczyło się dużo dzieci z emigranckich rodzin.

J.T.: Czy rozważała Pani powrót do kraju?

M.T.: Owszem. Kiedyś myśleliśmy sobie z mężem, że jak uzbieramy sobie pieniędzy, kupimy własny dom i będziemy na emeryturze to wrócimy do Polski. Byłam w Polsce trzy razy. W ’87 po raz ostatni wspólnie z mężem. Jednak z czasem okazało, że w Australii zakotwiczyliśmy się na tyle, że taki powrót dla nas byłby bardzo trudny. Nasze dzieci zaczęły tutaj studiować, potem pracować. Poznały australijskich partnerów i założyły rodziny. Chcieliśmy być blisko nich.

Jak pod koniec lat 80. mąż zachorował na Parkinsona, wiedzieliśmy już, że nie wrócimy, bo w Polsce nie będziemy mogli zapewnić mu odpowiedniej opieki zdrowotnej. Oczywiście w latach 1990-2000 Polska znaczenie przyśpieszyła swój rozwój, ale dla naszego powrotu do kraju było już za późno. Mieszkający w Polsce bliscy odchodzili.

Moi rodzice i rodzeństwo już nie żyli. Mama zmarła w 1964 roku (miała 63 lata), zaś ojciec w 1971 roku. Przyczyną śmierci obojga rodziców była choroba nowotworowa. Siostra Mila zmarła 24 kwietnia 1983 roku. Na świecie pozostało tylko rodzeństwo mojego męża, dwie siostry i brat.

J.T.: Czy udało się Państwu zachować polskość w rodzinie?

M.T.: Trochę. Moje dzieci cały czas mówią po polsku. Obchodzimy też polskie tradycje takie jak np. Wigilia. Choć obecnie, większość moich wnuków postrzega Wigilię w kategorii imprezy, nadal rozpoczymy ją wspólną modlitwą, poprowadzoną przez zięcia, dzielimy się opłatkiem i składamy sobie życzenia. Co roku wyjaśniam też, co oznacza opłatek i dlaczego się nim dzielimy. Na wigilijnym stole królują polskie potrawy.

Jak żyła moja siostra, a dzieci były małe to Wigilie organizowaliśmy z wielkim rozmachem. Był to wieczór pełen polskich tradycji kulinarnych i religijnych, nie wyłączając z tego śpiewania kolęd.

Nie wszyscy moi wnukowie wykazują inicjatywę, żeby nauczyć się języka polskiego. Mój najstarszy wnuk i jego żona (wykładowczyni lingwistyki), którzy mieszkają w Perth, chodzili na kurs polskiego i chcą nauczyć się tego języka.

J.T.: Kiedy włączyła się Pani w życie polonijne?

M.T.: Zacznę od tego, że dom siostry Antoniny i szwagra Zygmunta Hofmanów, polskiego Żyda, był miejscem bardzo gościnnym. Ich znajomi i przyjaciele z czasem zostali także naszymi znajomymi. Byli to ludzie wykształceni (m.in. lekarze, dentyści, inzynierowie), którzy po wojnie zdecydowali się na emigracje. Wiele małżeństw było mieszanych, polsko-żydowskich. Na początku swojego pobytu w Melbourne poznaliśmy Ewę i Gwidona Boruckich, Maxa i Lalę Rosenthalów, Marylę Szpilrajn. Basię Schenkel i wielu innych znajomych. Wciąż utrzymuję kontakt z Lalą, która była pierwszą osobą poznaną w Australii. Odwiedzam ją w domu opieki, w którym obecnie mieszka. Niedługo Lala skończy 99 lat.

Moja siostra była członkinią i dobrą duszą Polskiego Koła Kulturalno-Artystycznego, współzałożonego przez barona Żerdzickiego, a któremu przez wiele lat prezesował Gwidon Borucki. Należała także do kabaretów „Perskie Oko” i „Wesoła Kookaburra”. Stąd też dane nam było poznać państwa Gawrońskich i Kwaśniewskich.

W późniejszym okresie nowych znajomych, głównie Polaków, poznaliśmy m.in. w Ośrodku Młodzieżowym „Polana” w Healesville, Kole Techników i Profesjonalistów w Wiktorii – do którego należał mój mąż, harcestwie – do którego należał syn Marek, czy też zespole „Polonez”, w którym w latach 1968–1974 tańczyli Lala i Marek. Z mężem uczestniczyliśmy w słynnych Balach Świętojańskich, organizowanych przez Koło Techników, a nasze córki wzięły udział w Balu Debiutantek. Wejście w życie polonijne pozwoliło nam nawiązać nowe znajomości i przyjaźnie, które przetrwały lata.

Nasz pierwszy Bal Świętojański (1962 lub 1963). Od prawej: Antonina Hofman, Henryk Trofimiuk, Maria Trofimiuk
W tańcu z mężem. Bal Świętojański (1962 lub 1963)

J.T.: Kiedy rozpoczęła się Pani działalność na „Polanie”?

M.T.: Gdy w drugiej połowie lat 60. XX wieku zaczął powstawać Ośrodek Młodzieżowy „Polana”, moja siostra trochę pomagała przy organizacji kolonii. Początkowo tylko przywoziłam swoje dzieci na „Polanę” i zabierałam je po zakończeniu kolonii. Oczywiście, aktywnie uczestniczyliśmy w festynach, z których dochód był przeznaczany na rozbudowę infrastuktury ośrodka, jak również w niedzielnych Mszach św. odprawianych na „Polanie” przez ks. Słowika lub ks. Nowickiego. Jednak aktywniej zaczęłam działać na rzecz ośrodka dopiero w latach 70. Wtedy też byłam członkiem komitetu Związku Polaków w Melbourne.

Na „Polanie” poznałam rodziny Dutkowskich, Wasylkowskich, Królikowskich, Kuriatów, Sadurskich i Zdanowiczów, z którymi połączyła nas wspólna praca społeczna i relacje przyjacielskie.

J.T.: Jak wyglądały kolonie w pierwszych latach ich organizacji?

M.T.: Początkowo, zanim wybudowano domki, wypoczynek letni organizowany był pod namiotami. Razem z innymi mamami uczestników pomogałyśmy w kuchni przyrządzając jedzenie. Posiłki podawano na zewnątrz. Pamiętam do dzisiaj, jak z gałązkami stałyśmy nad dzieciakami i odganiałyśmy zwabione zapachami muchy. Pamiętam również, jak z Franią Pindel nie mogłyśmy nadążyć ze smażeniem racuchów z jabłkami w czasie festynu.

Kolonie letnie na „Polanie” (1963). Antonina Hofman stoi przy drzewie, nad mężczyzną w kapeluszu. Marek Trofimiuk, ubrany w białą koszulkę, siedzi w pierwszej ławce, drugi od lewej

Gdy postawiono domki i łazienki warunki bytowe stały się bardziej komfortowe. Przez wiele lat ośrodek był przeznaczony tylko na dzieci i młodzieży, nie tylko polskiej, ale również australijskiej. Atrakcyjność miejsca i rekomendacje sprawiały, że „Polana” cieszyła się dużym zainteresowaniem. Razem z Teresą Jevtovic przez ponad 10 lat byłyśmy odpowiedzialne za rezerwacje. Jako, że pracowałam z domu, odbierałam telefony. Teresa zaś, uzgadniała warunki rezerwacji i wysyłała wynajmującym niezbędne do uzupełniania formularze.

J.T.: Wielu z naszych czytelników pamięta Panią z Chóru „Syrena”. Skąd pomysł na dołączenie do chóru?

M.T.: Śpiewać lubiłam od małego. Będąc małą dziewczynką, chodziłam po polu i śpiewałam wniebogłosy. Chciałam śpiewać i w ten sposób ćwiczyłam swój głos. Ucząc się w gimnazjum w Bytomiu, na weekendy przyjeżdżałam do domu. Przy domowych porządkach towarzyszyło mi radio. Ile sił w sercu śpiewałam przeboje Ireny Santor i Sławy Przybylskiej. Słuch miałam raczej dobry.

Jak dołącyzłam do „Syreny”? W ramach zakrojonych na szeroką skalę przygotowań do koncertu „List do Papieża”, w „Tygodniku Polskim” ukazało się ogłoszenie o naborze nowych chórzystów do „Syreny”. Odpowiedziałam na ogłoszenie dyrygenta Zygmunta Nowaka. Przesłuchanie przeszłam pozytywnie i dołączyłam do grupy altów. Co poniedzałek jeździłam do miasta na próby.

J.T.: Jak wspomina Pani koncert przygotowujący Polonię do papieskiej pielgrzymki w 1986 roku?

M.T.: „List do Papieża” był wspaniałym wydarzeniem polonijnym, zorganizowanym z inicjatywy i pod kierunkiem ks. Wiesława Słowika SJ. Koncert, odbywający się w  majestatycznej Dallas Brooks Hall, zachwycił pięknie przygotowanymi i wykonanymi programami artystycznymi. W koncercie wzięli udział m.in. Chór „Arka” Edwarda Ostaszewskiego, Daniela Antas, Danuta Wołczko-Smołucha, Michal Michalski. Był to przepiękny koncert, który do dziś żywo pamiętam.

Koncert „List do Papieża” w Dallas Brooks Hall, Melbourne, 28 czerwca 1986. Chór „Syrena” z dyrygentem Zygmuntem Nowakiem stoi na wprost. Maria Trofimiuk – środkowy rząd, czwarta o prawej

J.T.: Jakie wydarzenia z działalności Chóru „Syrena” szczególnie utkwiły Pani w pamięci?

M.T.: Nasz chór brał udział w wielu koncertach i uświetniał wydarzenia religijno-patriotyczne. Często występowaliśmy przed gośćmi z Polski, odwiedzającymi Polonię australijską. Gdy przyjeżdżali biskupi śpiewaliśmy po łacinie „Ecce Sacerdos Magnus” i „Sancta, Sancta Maria”, i „Ave Verum” Mozarta.

W pamięci utkwił mi także pobyt Chóru KUL-u w Melbourne w 1996 roku. Dla gości z Lublina zorganizowaliśmy bal w Domu Polskim „Syrena” w Rowville, podczas którego wspólnie zaśpiewaliśmy „Wesele sieradzkie”. Goście ubrani byli w swoje oficjalne stroje estradowe, my zaś wystąpiliśmy w balowych sukienkach i garniturach.

Co roku śpiewaliśmy Mękę Pańską podczas nabożeństwa wielkopiątkowego w Polskim Sanktuarium Maryjnym w Essendon. Uczestniczyliśmy też w dorocznym koncercie kolęd, odbywającym się dla wszystkich parafian w kościele św. Ignacego w Richmond. Wspólnie z Chórem „Arka” często śpiewaliśmy słynną pieśń „Adeste Fidelis”.

Koncert upamiętniający 50. rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego. National Theatre na St Kildzie (1994)
Koncert kolęd w kościele św. Ignacego w Richmond (2011). Po lewej stronie stoi ks. Tadeusz Rostworowski SJ, w środku – dyrygentka Irena Janus-Olchowik
Msza św. w intencji Żołnierzy Wyklętych w Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Keysborough (10 marca 2013)

J.T.: Repertuar Chóru był bardzo zróżnicowany. Jakie utwory lubiła Pani wykonywać?

M.T.: Za czasów dyrygenta Zygmunta Nowaka Chór „Syrena” znacznie podwyższył swój poziom artystyczny. Zaczęliśmy wykonywać ambitniejszy repertuar, w tym utwory po łacinie: „Ecce Sacerdos Magnus”, „Sancta, Sancta Maria”, „Panis Angelicus”, „O bone Jesu” – w Wielki Piątek, czy też po polsku modlitwę zniewolonych ludzi „Chorus of Prisoners” z opery „Nabucco” Verdiego. Najbardziej lubiłam śpiewać „Wesele sieradzkie” i „Panis Angelicus”.

Dyrygent Nowak był niewąpliwie najlepszym dyrygentem „Syreny”, który rozwinął chór. Potrafił przyciągnąć nowych chórzystów (w najaktywniejszym okresie w chórze śpiewało ponad 40 osób) i wykorzystać tkwiący w nich potencjał. Sztuką jest tak zgrać cztery głosy (soprany, alty, tenory i basy), aby ładnie i efektownie brzmiały. Jemu to się udało!

Po odejściu Zygmunta Nowaka, Chór prowadzili Irena Serwin, Rafał Żebrowski i Irena Janus-Olchowik.

Koncert w Katedrze św. Patryka w Melbourne. Dyryguje Zygmunt Nowak (lata 90. XX wieku)
Msza św. dziękczynna na 50-lecie Chóru „Syrena” w kosciele ś. Ignacego w Richmond (październik 2010). Siedzą (od lewej): Irena Janus-Olchowik, Rafał Żebrowski i Irena Serwin. Gospodarze – księża jezuici: ks. Wiesław Słowik SJ (po lewej), ks. Ludwik Ryba SJ (po prawej)

J.T.: Była Pani jednym z najdłużej aktywnych członków chóru?

M.T.: Śpiewałam do roku 2010. W „Syrenie” było wielu oddanych chórzystów. Jeden z naszych tenorów mieszkał w Geelong. Mając ponad 80 lat regularnie przyjeżdżał pociągiem na poniedziałkowe próby.

Chór „Syrena” koncertował jeszcze do 2020 roku, ale już w znacznie mniejszym gronie. Wielu chórzystów niestety już od nas odeszło.

J.T.: Klub Polskiego Seniora w Mount Waverley to kolejna organizacja, z którą była Pani związana przez długie lata.

M.T.: Chociaż w Klubie na dobre zaczęłam działać dopiero po roku 2005, miałam możliwość – na zaproszenie Tadeusza Kuriaty – uczestniczyć w spotkaniu inicjującym jego działalność, które odbyło się w sali urzędu dzielnicy Glen Waverley w 1991 roku. W spotkaniu tym wzięło udział 30 osób.

Po śmierci męża w 2002 roku starałam się na nowo zorganizować sobie codzienność. Sprzedałam nasz dom w Springvale i przeniosłam się do mniejszego domu w Berwick. W 2003 roku Hanka Kuszell zachęciła mnie do przyjścia do Klubu. I tak już zostałam.

25 lipca 2012 roku, już jako prezeska Klubu, świętowałam z koleżankami i kolegami 20. rocznicę jego istnienia. W uroczystościach wzięli udział członkowie Klubu i goście specjalni: ks. Zygmunt Nowicki SJ, Krzysztof Łańcucki AM – prezes wiktoriańskiej federacji, Bożena Iwanowski – dyrektor Polskiego Biura Opieki Społecznej „PolCare”, Magdalena Jaskulska – redaktor naczelna „Tygodnika Polskiego”, prezes Klubu Seniora w Rowville Edward Biały z małżonką Stanisławą, Eugeniusz Kosenko – były prezes Klubu Seniora w Rowville, Ewa Sadujko z Alfred Helath Care Services.

Uroczystość 20-lecia Klubu (lipiec 2012). Od lewej: Stanisława Biały, Bożena Iwanowski, Maria Trofimiuk, ks. Zygmunt Nowicki SJ, Krzysztof Łańcucki AM

J.T.: Proszę opowiedzieć, jak powstał Klub?

M.T.: Klub Polskiego Seniora w Mount Waverley powstał na początku 1991 roku. Koordynatorem klubu w pierwszych latach jego funkcjonowania był Tadeusz Kuriata. To on – w imieniu Komitetu Organizacyjnego – zabiegał w urzędzie dzielnicy o przydzielenie Polakom możliwości korzystania z pomieszczeń w Mt Waverley Seniors Citizens Club. Ostatecznie udostępniono nam salę przy „Golden Age Club” w Mt Waverley Seniors Citizens Club, gdzie spotykaliśmy się w 2. i 4. środę miesiąca w godzinach 12.00–15.00.

Na przestrzeni lat funkcję prezesów pełnili Romi Mirecka, Adam Gruszka, Jadwiga Brojer, Janina Wojtkowska, Stanisław Brand, Apolonia Wolska. Ja objęłam prezesurę w 2005, zaś moja następniczka, Barbara Kuriata, w 2018 roku. Wieloletnim duszpasterzem Klubu był ks. Zygmunt Nowicki SJ, ks. Wiesław Słowik SJ – Rektor Misji Katolickich na Australię i Nową Zelandię, a ostatnio ks. Tadeusz Rostworowski.

27 grudnia 2001 roku Klub został zarejestrowany w Consumer and Business Affair. Jako organizacja zarejestrowana, Klub posiada statut oparty na tzw. modern rules. Rejestracja pozwoliła Klubowi swobodniej aplikować o dofinansowanie z Victorian Multicultural Commission i urzędu dzielnicy.

J.T.: Jakie aktywności realizował Klub?

M.T.: W Klubie organizowaliśmy wiele ciekawych wycieczek, majówki w parku i wyjścia do kina i na koncerty. Dzień Matki i Ojca oraz Australia Day świętowaliśmy wyjściem do restauracji. Obchodziliśmy rocznice wydarzeń historycznych, czytając poezję i wspólnie śpiewając. Tradycyjnie obchodziliśmy święta – Wielkanoc i Boże Narodzenie, na które zapraszaliśmy duszpasterzy z Richmond. Wyświetlaliśmy ciekawe filmy. W Klubie gościliśmy prelegentów m.in. z Biura Opieki „PolCare” i zarządu Urzędu Gminy Glen Waverley.

Premier Gala Dinner (2013). Przedstawiciele Klubu Polskiego Seniora w Mt Waverley – Maria Trofimiuk o Zbigniew Leman – stoją po prawej stronie
Spotkanie świąteczne dla klientów Polskiego Biura Opieki Społecznej „PolCare” (2015)
Zabawa na zakończenie karnawału w Klubie Seniora w Mt Waverley (22 lutego 2017)

Wspieraliśmy akcje pomocowe, przekazując darowizny m.in. na rzecz powodzian w Polsce (1997 rok – 1000 dolarów) i Queensland (400 dolarów) oraz dla pogorzelców z Wiktorii (2008 rok –1000 dolarów). Klub wspierał także „Tygodnik Polski”, Dom Polskiego Emeryta w Bayswater, Radio 3ZZZ oraz Muzeum i Archiwum Polonii Australijskiej.

Nasza członkini, Irena Kowala, sprzedawała własnoręcznie zrobione kartki a uzyskany ze sprzedaży dochód przekazywała na Australijski Czerwony Krzyż i „Tygodnik Polski”. Przy Klubie działała także biblioteka, którą na przestrzeni lat prowadziły różne osoby.

Zdzisława Wasylkowska wraz pięcioma innymi członkami Klubu stworzyła oddzielną (zewnętrzną) inicjatywę – grupę „Samarytanki”, której celem było odwiedzanie pensjonariuszy Domu Polskiego Emeryta w Bayswater. Grupa występowała z programami poetycko-muzycznymi, a w okresie Bożego Narodzenia wystawiała jasełka połączone ze wspólnym kolędowaniem. Nieocenionym kierownikiem i organizatorem grupy była Zdzisława Wasylkowska.

J.T.: Czego nauczyła Panią Australia i Australijczycy?

M.T.: Tolerancji i cierpliwości. Przyjeżdżając z Polski do Australii musieliśmy się nauczyć spokojniejszego trybu życia. Przestaliśmy się wreszcie martwić, jak związać koniec z końcem.

W Australii nauczyłam się także życia we wspólnocie. W Polsce zazwyczaj spotykało się tylko w kręgu rodzinnym i sąsiedzkich. Tu zaś, od zawsze istaniało wiele grup społecznych, które zachęcały swoich członków do robienia razem różnych aktywności. Ten sposób spędzania czasu bardzo przypadł mi do gustu. Lubiłam i lubię robić coś w grupie: grać, śpiewać, pracować. Śp. Zbigniew Leman nauczył mnie gry w brydża. Niezwykle miło wspominam godziny spędzone na rozgrywkach brydżowych naszej 4-osobowej grupy, spotykającej się przeszło 10 lat.

J.T.: Jest Pani seniorką aktywnie korzystającą z życia. Czy uważa Pani Australię  za przyjazne seniorom miejsce?

M.T.: Tak. Australia oferuje seniorom bardzo wiele zróżnicowanego wsparcia. Oprócz dobrej opieki zdrowotnej, osoby starsze mogą korzystać z wielu programów społeczno-integracyjnych. Każdy, kto chce pozostać jak najdłużej w swojej społeczności i komu pozwala na to zdrowie może zaangażować się i w pełni korzystać z zajęć, wycieczek i innnych działań.

Od lat należę do grup zajęć dziennych, w ramach których organizowane są różne aktywności wspierające zainteresowania seniorów, rozwijające ich wiedzę i sprawność fizyczną. Z racji na trudności z poruszaniem się, obecnie chodzę tylko do grupy Centre Based Respite w Doveton. W przeszłości uczęszczałam także do Social Support Group w Rowville. Od wielu lat należę też do Klubu Seniora w Rowville.

J.T.:  Przenieśmy się teraz do czasów przedaustralijskich. Gdzie się Pani urodziła i wychowywała?

M.T.: Urodziłam się w 1930 roku na Wołyniu, w malowniczej wiosce Tajkury, będącej kiedyś miastem liczącym ok. 1000 mieszkańców. We wsi znajdowały się kościół katolicki i cerkiew prawosławna oraz 7-klasowa szkoła podstawowa.

Moi rodzice byli parą mieszaną – mama Anna była Czeszką, a tata Mikołaj Polakiem. W domu z mamą i dziadkami rozmawiałam po czesku. Rodzice mieli duże, 10-hektarowe gospodarstwo z plantacją chmielu, lasem i łąką. Nasze gospodarstwo znajdowało się około kilometra za Tajkurami.

J.T.: W chwili wybuchu wojny miała Pani 9 lat?

M.T.: Tak. Zanim do wioski weszli Rosjanie, miałam ukończone dwie klasy szkoły podstawowej. Wybuch drugiej wojny światowej w ’39 uniemożliwił mi pójście do trzeciej klasy. Ogólnie lata w szkole podstawowej były trudne. Przez pierwsze 3 lata w wiosce byli Rosjanie, a w ‘42 roku weszli do nas Niemcy. Za okupacji niemieckiej, w Równem, nie było tajnego nauczania. W roku 1943, rozpoczęła się gehenna Polaków mieszkających na Wołyniu. Kto mógł, i kogo ostrzeżono, uciekał.

J.T.: Kiedy uciekła Wasza rodzina?

M.T.: Gdy oddziały UPA zabiły 28 osób w naszej wsi, wiedzieliśmy, że w każdej chwili może przyjść na nas kolej. Pewnego wieczoru do naszego domu przyszło dwóch Ukrainów. W przypływie emocji, mój ojciec wybiegł tylnymi drzwiami za dom i z całej siły zaczął walić młotkiem w stalową maszynę i wołać: „Alarm, alarm. Ratunku, pomocy”. To chyba była ręka boska, bo zdezorientowani upowscy bandziorzy odeszli, a nam udało się uciec następnego ranka, 1 maja 1943 roku. Tata zapakował na wóz najbardziej potrzebne rzeczy i opuściliśmy nasz dom na zawsze. Zatrzymaliśmy się u kuzynki mojej mamy, z pochodzenia Czeszki, która mieszkała w powiatowym miasteczku Zdołbunów, oddalonym od Tajkur o 9 kilometrów. Pod koniec ’43 przenieśliśmy się do stryja, który mieszkał w Równem. Pozostaliśmy tam do wyzwolenia.

Gdy radzieckie wojska poszły na Berlin, a Niemcy zaczęli uciekać, przeżyliśmy bombardowanie. Było to sześć strasznych lat.

J.T.: Jaki los czekał Pani rodzinę po wojnie?

M.T.: Gdy po zakończeniu wojny w 1945 roku wschodnią granicę państwa polskiego przeniesiono na rzekę Bug (zgodnie z ustaleniami jałtańskimi trzech łobuzów: Stalina, Churchila i Roosvelta), przed wieloma naszymi rodakami postawiono dwie opcje: podpisania obywatelstwa radzieckiego albo opuszczenia rodzinnej ziemi i wyjechania za Bug. Mój ojciec bał się zostać w sowieckiej Rosji. Podejrzewał, że mogą wywieźć nas na Sybir. Zdecydował się zatem na wyjazd na Zachód. Z Równego wyjechaliśmy w maju lub czerwcu 1945. Najstarsza siostra, Antonina, z mężem Zygmuntem zostali w Równem w nadziei na powrót Mili z Syberii.

Po wielu perypetiach i trwającej 5 tygodni podróży w wagonie towarowym, osiedliliśmy się we wsi Radonia, leżącej koło Gliwic. Ziemia była tam piaszczysta i nie tak urodzajna jak na Wołyniu, ale poniemieckie budynki i zabudowania gospodarskie prezentowały się całkiem solidnie.

Sytuacja gospodarcza w Polsce była bardzo trudna. Rolnicy musieli realizować plany 3-letnie i 5-letnie i oddawać rządowi większość swoich upraw. W latach 1946–1952 panowała wielka bieda.

J.T.:  Czy całej Pani rodzinie udało się ocaleć z wojennej zawieruchy?

M.T.: Szczęśliwe tak. Chociaż niewiele by brakowało, żebym straciła starszą siostrę, Milę.

J.T.: Może Pani opowiedzieć, co spotkało Milę?

M.T.: Gdy w 1944 roku Rosjanie wyzwolili nasze ziemie z rąk Niemców, ogłosili nabór dziewcząt w wieku od 18 do 23 lat do odbycia kursu pielęgniarskiego w Czerwonym Krzyżu. Przeszkolone dziewczęta miały pomagać na tyłach frontu. Rodzice spakowali więc Mili duży worek z niezbędnymi rzeczami i wysłali ją na kurs. Informacja o kursie była jednak zmyłką, a wszystkie kursanki zostały wywiezione do obozów pracy na Syberii. Mila trafiła za Ural, do Czelabińska, gdzie ciężko pracowała i przebywała w trudnych warunkach. Zachorowała tam na tyfus i gruźlicę, co spowodowało, że później musiała mieć usunięty kawałek płuca.

Po wojnie Milę wypuszczono z obozu pracy. Pozostali w Równem Tosia i Zygmunt szukali Mili przez Czerwony Krzyż. Niestety długo nie było żadnych wieści, aż pewnego dnia – był to lipiec 1945 – do ich domu przyszła obdarta, zniszczona kobieta. Chodzący trup. Tosia zapytała, czy czegoś potrzebuje: kąpieli, chleba, ubrań, koca. A Mila odpowiedziała jej: „Tosiu, ty mnie poznajesz?”. Nie da się opisać, jak ona wyglądała. Nigdy nie powiedziała nam, jak z Czelabińska dotarła do Równego. Jak zdobywała jedzenie. Bóg jedyny wie, jak wyglądała ta wielotygodniowa podróź.

W trójkę przyjechali do Radoni w październiku 1945. Mila była już odkarmiona i z nieco odrośniętymi włosami. Tosia ubrała ją w płaszczyk i beret. Pamiętam jak dziś ten dzień. Była niedziela. Siedzieliśmy w domu, gdy zauważyliśmy przez okno, że ktoś idzie przez podwórko. Tata mówi: To Tosia idzie, Zygmunt i … Mila. Krzyknął z radości, bo aż trudno było mu uwierzyć w powrót córki.

J.T.: A co stało się z Panią? Czy podjęła Pani naukę, czy została pomagać rodzicom na gospodarce?

M.T.: Z racji, że byłam w wieku szkolnym, Tosia i Zygmunt zabrali mnie do siebie do Bytomia. Posłali mnie do gimnazjum żeńskiego. W szkole po raz pierwszy zetknęłam się z językiem angielskim, którego przez trzy lata uczyła prawdziwa Angielka. Język ten spodobał mi się tak bardzo, że miałam z niego lepsze stopnie niż z języka ojczystego. Naukę angielskiego kontynuowałam kilka lat później, czytając etykiety z opakowań produktów przysyłanym mi przez Tosię w paczkach z Australii. Sprawdzałam w słowniku znaczenie nowych słów, aby się ich nauczyć.

Naukę w gimnazjum zakończyłam małą maturą. Rodziców nie było stać, abym kontynuowała naukę w liceum i mieszkała w internacie.

J.T.: Tosia z mężem zdecydowali się na emigrację.

M.T.: Tak. Gdy jeszcze uczęszczałam do gimnazjum, Zygmunt zdecydował, że z Tosia uciekną z kraju. Jadąc niby w odwiedziny do cioci mieszkającej w Pradze, dostali pozwolenie na wyjazd do innego socjalistycznego kraju, czyli Czechosłowacji. Tam już czekała na nich osoba z „gotowymi” paszportami, dzięki którym przedostali się do Paryża. Niedługo potem wyemigrowali z Francji do Australii, skąd hojnie wspierali naszą całą rodzinę i pomogli mojej rodzinie w wyjeździe na antypody.

Tosia zmarła na raka piersi w 1971 roku (miała 51 lat). Zygmunt odszedł jedenaście lat później. Przez jakiś czas opiekowaliśmy się nim, ale z racji na znaczną odległość między jego a naszym domem (St Kilda Rd – Springvale) pod koniec życia przebywał w domu opieki. Byłam w pewnym stopniu jednym z wykonawców testamentu mojego szwagra. Zygmunt był nie tylko przedsiębiorcą, ale także wielkim miłośnikiem podróży i sztuki. W testamencie przekazał wsparcie m.in. dla instytutu prowadzącego badania nad rakiem i Arts Centre Melbourne. Razem z prawnikiem byliśmy odpowiedzialni za dopełnienie woli Zygmunta i skierowanie funduszy do wybranych przez niego organizacji i osób. Prawnik przelewał pieniądze, a ja sprawdzałam i potwierdzałam, że dotarły one do właściwego odbiorcy.

J.T.: A co się stało z Milą?

M.T.: Siostra Mila wyszła za mąż za repatrianta spod Tarnowa, z którym doczekała się siedmiorga dzieci. Mieszkali w tej samej wsi, co moi rodzice. Mila nie miała łatwego życia. Jej mąż nie umiał poradzić sobie z wojenną traumą i miewał majaki nocne. Po odchowaniu dzieci, podjęła się pracy zawodowej. W latach 80. pomogłam m.in. rodzinie jej córki, Małgosi, wyemigrować do Australii. Mila zmarła 24 kwietnia 1983 roku.

Ogólnie udało nam się sprowadzić do Australii 5-6 rodzin z Polski. Wszyscy dobrze się tutaj zaklimatyzowali. Podjęli pracę i kupili domy. Małgosia mieszka w Berwick. Grażynka, córka mojego brata Edka, mieszka w Glen Huntly. Bratanek mojego męża mieszka w Upwey. Do Australii przyjechał także siostrzeniec mojego męża, Witek, który prawie od początku pobytu w Melbourne pracuje jako zegarmistrz w słynnej fabryce zegarów Ekselmana. Mam więc całkiem sporą rodzinę w Australii.

Z dziećmi: Elżbietą, Markiem i Basią

J.T.: Kiedy poznała Pani swojego przyszłego męża?

M.T.: Męża Henryka poznałam na balu, odbywającym się na koniec roku szkolnego, w kwietniu 1948 roku. Była to łączona impreza jego technikum budowlanego i mojego żeńskiego gimnazjum. Po balu odprowadził mnie do internatu, gdzie wówczas mieszkałam. Pod koniec maja wybraliśmy się wspólnie na majówkę.

Po szkole Henryk pojechał do Częstochowy odpracowywać stypendium. Ja zaś zostałam w Bytomiu i po kursie maszynopisarstwa i stenografii, zatrudniłam się w biurze Centrali Przemysłu Metalowego. Przedsiębiorstwo to produkowało m.in. łóżka do szpitali i kasy pancerne dla wojska. Moim zadaniem było przejmowanie zamówień i ustalanie szczegółów tych zamówień. Moja firma miała filię w Częstochowie, więc skorzystałam z możliwości i przeniosłam się tam służbowo. Z Henrykiem spotykaliśmy się jeszcze pół roku i w ’51 pobraliśmy się.

Maria i Henryk Trofimiukowie (1951)
Maria i Henryk Trofimiukowie (1997)

J.T.: Gdzie mieszkaliście jako młode małżeństwo?

M.T.: Początkowo mieszkaliśmy w Częstochowie. W tamtych czasach sytuacja lokalowa była bardzo trudna. Mieszkaliśmy w jednym pokoju razem z siostrą Henia. W pokoju obok nas mieszkały wspólnie aż 4 osoby. Potem przenieśliśmy się do Poraja koło Częstochowy, a następnie do Krupskiego Młyna (niem. Kruppa Mille), gdzie mąż został zatrudniony jako kierownik nadzoru budowy w zakładzie produkującym dynamit i inne materiały wybuchowe. Tam dostaliśmy dwupokojowe mieszkanie z kuchnią i łazienką. Mieliśmy już troje dzieci, więc osobne lokum było bardzo dużą wygodą. Mieszkaliśmy na wybudowanym w lesie osiedlu robotniczym dla 2 tys. mieszkańców (z racji bezpieczeństwa nie mogło mieszkać tam więcej ludzi). Na terenie osiedla znajdowały się obiekty usługowe: sklep, szkoła podstawowa, ośrodek zdrowia, dentystka i mały kościół. Pięknie się tam mieszkało. W lecie były jagody a jesienią grzyby.

Państwo Trofimiukowie z dziećmi: Markiem, Elżbietą i najmłodszą Basią. Krupski Młyn (lata 50. XX wieku)

Jak się z czasem okazało, zatrudnienie w tym miejscu uniemożliwiało nam otrzymanie paszportów. Praca ta była tajna i obawiano się, że mąż może ujawinić jakieś poufne dane. Po złożeniu pierwszego podania o paszport, mąż został zwolniony z pracy.

Dwuletni okres bezrobocia męża był niezwykle trudnym czasem dla naszej rodziny. Kolega męża obiecał pomóc znaleźć mu pracę. Udało się i mąż został zatrudniony w miejscowości Zawadzkie. Wielkim wsparciem okazali się moi rodzice, którzy dawali nam jedzenie: jajka, twaróg, śmietanę, ziemniaki. Bez ich pomocy nie udałoby się nam przetrwać.

Urzędnicy myśleli, że po dwóch latach zapomnimy o chęci wyjazdu. Tak się jednak nie stało. Siedzieliśmy, jak na szpilkach, wiedząc, że jesteśmy na czarnej liście.

Na statku podczas wycieczki do Gdańska (końcówka lat 50. XX wieku)

J.T.: Kiedy tak naprawdę zaczęliście myśleć o emigracji?

M.T.: Moja siostra i szwagier wielokrotnie zachęcali nas do wyjazdu z kraju. Odwiedzając Polskę w 1958 i 1960 roku, pytali już konkretnie: „Czy wy chcecie jechać do Australii?”. Tak jak wspomniałam, trudno nam było jednak otrzymać paszporty. Gdy wreszcie nadszedł ten dzień to nie mogliśmy uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Otrzymanie promesy z ambasady w Australii umożliwiło nam dostanie upragnionych paszportów.

J.T.: Czy aplikując o wizę musieliście spełnić jakieś formalności?

M.T.: Tak. Było ich całkiem sporo. Wszystkie rachunki musiały być opłacone. Każdy z nas musiał przejść kompleksowe badania lekarskie (w tym otrzymać zaświadczenie, że nie ma gruźlicy) i dentystyczne (Australia przyjmowała ludzi tylko z pełnym uzębieniem, więc jak komuś brakowało zębów to trzeba było je wstawić). Wymagane było także posiadanie zaświadczeń o niekaralności, potwierdzenie posiadania zasobów finansowych i oświadczenie, gdzie będzie się mieszkało w Australii. Jak Pani już wie, w sierpniu ‘62 rozpoczęliśmy australijski rozdział naszego życia.

Szczęśliwa jubilatka (2020)

J.T.: Czy żałuje Pani czegoś w swoim życiu?

M.T.: Patrząc wstecz, niczego bym nie zmieniła. Miałam wspaniałe życie.

Szczerze mówiąc były dwie sytuacje, które mogły zakończyć się inaczej i wpłynąć jakoś na moje życie. Nie podjęłam jednak odpowiednich decyzji w stosownym czasie.

Miałam pierwszeństwo w wykupie mieszkania siostry i szwagra na St. Kilda Rd. W 1982 roku warte było ono 90 tys. dolarów, teraz chyba z 3,5 miliona. Mąż obawiał się co powie rodzina i czy nie zarzuci nam, że wzbogaciliśmy się na Hofmanach. Nie wykupiliśmy zatem tego mieszkania.

Mieliśmy mieszkanie z trzema sypialniami na Princess Hwy, blisko Warrigal Rd. Mąż zdecydował, że musimy je sprzedać. Miało pękniętą ścianę, ale z perspektywy lat wynajmowanie go było cakkiem dobrym interesem. Lokatorzy, nota bene Polacy, oferowali nam nawet, że mogą więcej zapłacić za wynajem, ale mąż – chyba przez rozwijającą się chorobę Parkinsona – stawał się  coraz bardziej wstrzemięźliwy i powiedział, że już podjął decyzję. Mieszkanie sprzedaliśmy za bezcen.

W obu sytuacjach czynnikiem blokującym działanie był mój mąż, który bał się ryzykować. Nie miał smykałki do interesów, w przeciwieństwie do szwagra Zygmunta. Czasem zastanawiam się, co by się stało, gdybyśmy podjęli inne dezycje? Czy pieniądze zmieniłyby mnie w jakiś sposób? Szczęśliwie dane było mi prowadzić skromne życie, takie jak lubiłam i lubię. Bo pieniędze i majątek nie zawsze uszczęśliwiają.

J.T.: Dziękuję za rozmowę.

Rozmowę przeprowadzono 29 maja 2024 roku.

Maria Trofimiuk (z domu Ogrodniczek) – urodziła się 29 lipca 1930 roku w Tajkurach (obwód rówieński, obecnie Ukraina). Wraz z rodziną uciekła z Wołynia, a po wojnie zamieszkała na ziemiach odzyskanych, na Śląsku. Absolwenta gimnazjum żeńskiego w Bytomiu. Do Australii wyemigrowała z mężem i trójką dzieci w sierpniu 1962 roku, gdzie osiedlili się w Melbourne. Po odbyciu kursu podologicznego, pracowała w salonie piękności u Myera w dzielnicy Chadstone (1965–1970) oraz prowadziła własną domową praktykę (od 1968 do końcówki lat 80.).

W latach 70. XX wieku związana z Ośrodkiem Młodzieżowym „Polana” w Healesville. Przez ponad 10 lat członek zarządu Związku Polaków w Melbourne, współodpowiedzialna za przyjmowanie rezerwacji ośrodka. W latach 1986–2010 członkini Polskiego Chóru „Syrena” w Melbourne. W latach 2005–2018 prezeska Klubu Polskiego Seniora w Mount Waverley.

W 2010 roku otrzymała Medal Rady Naczelnej Polonii Australijskiej za działalność na rzecz Polonii wiktoriańskiej.

Zdjęcia załączone do wywiadu pochodzą z archiwum Marii Trofimiuk.


[1] Podolog to osoba, która ukończyła specjalistyczne kursy lub studia podyplomowe z zakresu pielęgnacji stóp. Posiada ona wiedzę teoretyczną i praktyczną nie tylko na temat diagnostyki i leczenia schorzeń, ale także anatomii, fizjologii i biomechaniki kończyn dolnych. Celem pracy podologa jest usunięcie lub ograniczenie skutków choroby, a także zapobieganie ich nawrotom poprzez zalecenie prawidłowej pielęgnacji oraz prowadzenie edukacji pacjenta (źródło: https://instytutpodologii.pl/porady/specjalista-podolog/)

Podiatra to lekarz specjalista od stóp, który zajmuje się kompleksowo problemami chorobowymi stóp.