O badaniu powojennej historii Polonii australijskiej – rozmowa z dr Bogumiłą Żongołłowicz

Z cyklu „Wasze historie” prezentujemy wywiad z dr Bogumiłą Żongołłowicz, pisarką, poetką, dziennikarką, edytorką i dokumentalistką, która od blisko trzech dekad bada historię Polonii australijskiej.

Justyna Tarnowska [J.T.]: Kiedy zaczęłaś interesować się historią Polonii australijskiej?

Bogumiła Żongołłowicz [B.Ż.]: Niedługo po przyjeździe do Australii zwrócił się do mnie Zdzisław Derwiński, który przygotowywał do druku Kronikę Federacji Polskich Organizacji w Wiktorii 19621992, z prośbą o adjustację tekstów do tej publikacji. Pracy było sporo z uwagi na bardzo zróżnicowany poziom materiałów nadesłanych przez członkowskie organizacje FPOwW. Ich autorami byli najczęściej działacze społeczni. Chodziło o utrzymanie jednolitego poziomu i poprawnego stylu całości. Błędy merytoryczne eliminował przede wszystkim Zdzisław. To była wielomiesięczna praca, której nie żałuję. Rozbudziła moje zainteresowanie polską obecnością na antypodach.

J.T.: Twoja pomoc przy kronice była bardzo istotna.

B.Ż.: Nie do mnie należy ocena.

Ze Zdzisławem Derwińskim. Tobruk House, Albert Park, Melbourne 2019. Z archiwum Bogumiły Żongołłowicz

J.T.: Badanie historii Polonii australijskiej nie byłoby możliwe, gdyby nie Twoja emigracja na antypody na początku lat dziewięćdziesiatych. Jaki był powód Twojego przyjazdu tutaj?

B.Ż.: Rodzinny.

J.T.: Gdybyś mogła cofnąć się w czasie, czy ponownie podjęłabyś decyzję o wyjeździe do Australii?

B.Ż.: Nie wiem. Przyjechałam z córką, która po ukończeniu studiów na Melbourneńskim Uniwersytecie wróciła do Europy. Magisterium i doktorat zrobiła już w Szwajcarii.

J.T.: Twoja druga córka urodziła się w Melbourne.

B.Ż.: A true Aussie w naszej rodzinie, ale – jak my wszyscy – z polskim obywatelstwem.

J.T.: Odnalazłaś się w na drugiej półkuli?

B.Ż.: Nie jestem stąd, ale stamtąd też już nie. Trzydzieści lat na emigracji zrobiło swoje.

J.T.: Dom jest tu czy tam?

B.Ż.: W dosłownym tego słowa znaczeniu – tu. Kupiliśmy go dwadzieścia lat temu.

J.T.: A czego nauczyła ciebie Australia?

B.Ż.: Wiary w siebie.

J.T.: Czy dużo podróżowałaś w tym kraju?

B.Ż.: Dopiero trzy lata przed pandemią zaczęłam tak naprawdę podróżować. Wcześniej nie miałam na to zbyt wiele czasu. Miejscami docelowymi moich podróży były biblioteki i archiwa. Pamiętam, jak jedna z moich koleżanek z Sydney powiedziała pewnego dnia „Zostaw to wszystko. Idziemy do galerii!”.

J.T.: Czy emigrując myślałaś, że będziesz kontynuować swoją pracę dziennikarską?

B.Ż.: Pomimo, że niektórzy na początku kwestionowali tu moje wykształcenie, określali mianem „dziennikarki z dyplomem” – czyżby kompleksy? – nie mogłam wyzbyć się potrzeby pisania. Chciałam dokumentować życie polonijne. Początki były trudne, bo nikt mnie nie znał. Trzeba było zatem „wypracować” swoje miejsce wśród (nie)swoich. Praca przy kronice dała mi taką możliwość. Myślę, że pomogło mi też nazwisko. Mój teść mjr Janusz Żongołłowicz, którego nigdy nie poznałam – zmarł zanim wyemigrowałam – pełnił funkcję wiceprezesa pierwszej Rady Naczelnej Polskich Organizacji w Australii. Starzy działacze polonijni pamiętali go i życzliwie się do mnie ustosunkowywali.

J.T.: A czy Twój mąż wspiera Twoją pracę badawczą?

B.Ż.: W mężu zawsze miałam oparcie. Nawet, jak było nam trudno, bo moja praca nie przynosiła wymiernych korzyści.

J.T.: Czy w opisywaniu czyjegoś życia można pozwolić sobie na subiektywizm?

B.Ż.: Cokolwiek bym nie napisała, będzie subiektywne, bo moje. Można jedynie starać się być jak najbardziej obiektywnym.

Z wizytą u Lidii Groblickiej w jej pracowni w Fairview Park w Adelajdzie.
Lipiec 2007. Z archiwum Bogumiły Żongołłowicz

J.T.: Czy trudno pisać biografię osoby, którą się znało?

B.Ż.: Tak. W moim przypadku był to Gwidon Borucki. Widziałam go w agonii i po śmierci.  Byłam mistrzem ceremonii na jego pogrzebie. Przez rok spotykałam się regularnie z Ewą Borucką, która pomimo bardzo podeszłego wieku i niemal całkowitej głuchoty była w stanie odtworzyć wiele wątków z ich ponad sześćdziesięcioletniego małżeństwa. Przypomnijmy, że Gwidon Borucki był pierwszym wykonawcą pieśni „Czerwone maki na Monte Cassino”. Pamiętam, jak Ewa narzekała po zakończeniu pracy nad książką, że nie ujrzy jej w druku. Miała prawo tak myśleć. Dobiegała setki. Książki doczekała. Co więcej, otrzymała jej pierwszy egzemplarz. Ogromnie cieszyła się z tego faktu, a w liście otrzymanym od wydawcy, na czerwono podkreśliła zdanie, że to jest pierwszy egzemplarz biografii jej męża, dodajmy pióra Bogumiły Żongołłowicz. Pokazując mi książkę, powiedziała: „Możesz ją sobie tylko obejrzeć. Do domu wziąć nie pozwalam”. Spróbuj wyobrazić sobie, co jako autorka czułam. Drugi egzemplarz dotarł na antypody kilka dni później, a wydawca zapewniał, że wysłał oba jednego dnia. Tylko po co był ten list do wdowy z tym słowem „p i e r w s z y”?

J.T.: Wspomiałaś kiedyś, że niektórzy bohaterowie i tematy same do Ciebie przychodzą. Tak było w przypadku najdłużej działającego na emigracji Kabaretu Satyryczno-Literackiego„Wesoła Kookaburra”.

B.Ż.: To Barbara Schenkel zdecydowała o tym, że muszę napisać biografię jej kolegi Andrzeja Chciuka i monografię kabaretu, który oboje założyli. Basia to była Basia. Basi się nie odmawiało. Decydując, przedstawiła mnie członkom kabaretu i wdowie po pisarzu, Barbarze Soddell. Nie zawiodłam jej oczekiwań. Biografia Chciuka, najbardziej znanego polskiego pisarza w Australii, ukazała się w 1999 roku na dwudziestą rocznicę jego śmierci, a książka o „Wesołej Kookaburze” w pięćdziesiątą rocznicę powstania kabaretu. W promocji wzięli udział wszyscy żyjący artyści z nim związani.

J.T.: Jeśli mogłabyś towarzyszyć jednemu ze swoich bohaterów, to w jakim wydarzeniu chciałabyś wziąć udział?

B.Ż.: Chciałabym z Andrzejem Chciukiem pojechać do Lwowa i usiąść w literackiej knajpie „Atlas”.

J.T.: A dlaczego właśnie tam?

B.Ż.: „[…] był ów lokal i szkołą życia, akademią literatury, dobrego tonu, dowcipu, miejscem konkursów krasomówczych, aktorskich, koncertów, dysput artystycznych, spotkań codziennych i nadzwyczajnych, szpitalem położniczym kawałów i powiedzonek, stanowił świat dla siebie”, jak to napisał Andrzej Chciuk w swojej najlepszej książce Atlantydzie, która miała aż pięć wydań.

J.T.: Podczas swojej pracy badawczej często podróżujesz śladami swoich bohaterów.

B.Ż.: Tak, bo jest to element poznawczy. Niestety podróż do Drohobycza, miejsca narodzin Andrzeja Chciuka, jak i miast sąsiednich, odbyłam już po złożeniu maszynopisu jego biografii w Wydawnictwie Literackim w Krakowie. Zaproponował mi tę podróż drohobyczanin-krakowianin Jerzy Huczkowski. Zaprowadził mnie na ulicę Polną do domu rodzinnego Chciuków. Odwiedziliśmy szkoły, do których autor Atlantydy uczęszczał, kościół i cmentarz, gdzie są pochowani jego dziadkowie. Poznałam Alfreda Schreyera, który opowiadał mi o Andrzeju Chciuku jako uczniu Brunona Schulza, autora między innymi Sklepów cynamonowych. We Lwowie szukałam miejsc związanych nie tylko z Chciukiem, ale także z urodzoną w tym mieście poetką Krystyną Wandą Jackiewicz z Tasmanii. Jej tomik poetycki, wydany moim staraniem, zaczyna się wierszem „Fontanna” i nawiązuje do Diany – bogini polowania, przyrody i kobiecości, której pomnik stoi na rynku w centrum miasta. Z kawiarni przy tej fontannie – nie mów nikomu – ja filiżankę, a koleżanka spodeczek… I teraz mogę sobie pić w Melbourne kawę… po lwowsku.

Przed garażem Anny i Mariana Jackiewiczów z listem Melchiora Wańkowicza w rękach. Battery Pint, Hobart, Tasmania 2016. Fot. Z archiwum Bogumiły Żongołłowicz

J.T.: Odwiedzasz różne miejsca związane z Twoimi bohaterami, również miejsca ich wiecznego spoczynku.

B.Ż.: Napisałam ostatnio obszerny artykuł o drugiej żonie poety Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, Lucynie Gałczyńskiej do „Pamiętnika Literackiego”, który wychodzi w Londynie. Konstanty Ildenfons Gałczyński junior (Kostek), wspominał kiedyś, że na cmentarzu w Altonie nie ma śladu pochówku jego matki. Zdecydowałam to sprawdzić. Rzeczywiście nie ma. Mój artykuł to taka forma płyty nagrobnej dla niej. W artykule tym biorę ją w obronę i prostuję powielane przez dziesięciolecia przez różnych żurnalistów bzdury na jej temat. Zamierzonych i niezamierzonych błędów dopuściła się przede wszystkim Kira Gałczyńska, córka poety, nad czym nie potrafię przejść do porządku dziennego. Kostek miał jej powiedzieć „jedno jakże ważne zdanie”: „Nasz ojciec bardzo pomógł mojej matce, właściwie uratował jej życie, gdy ją pędzono w transporcie…”. (Zielony Konstanty, Warszawa 2011, s. 272). Kira mogła to zweryfikować. Korespondowała przecież z Lucyną (primo voto Gałczyńską, secundo voto Pyką). Nie uczyniła tego jednak, a może uczyniła, ale miała nadzieję, że matka Kostka zabierze prawdę ze sobą do grobu. Przeliczyła się.

J.T.: Twoim staraniem udało się uratować od likwidacji kilka grobów znanych Polaków w Australii.

B.Ż.: Andrzeja Chciuka, konsula Władysława Noskowskiego, Ewy Malewicz. W niedalekiej przyszłości chciałabym doprowadzić do renowacji grobu Zygmunta Romaszkiewicza, prezesa pierwszej organizacji polonijnej w Australii. Mam nadzieję, że uda mi się włączyć w tę inicjatywę Polonię z Queensland, bo z nią był najbardziej związany.

Przy grobie konsula Władysława Noskowskiego, Gore Hill Cemetery, Sydney 2013. Z archiwum Bogumiły Żongołłowicz

J.T.: Powróćmy jeszcze do Twojej pracy badawczej. Czy czujesz satysfakcję z tego, że przywracasz pamięć o zasłużonych członkach tutejszej polskiej społeczności?

B.Ż.: Cieszę się, że udało mi się przekazać przyszłości ich życiorysy.

J.T.: A jaka jest największa trudność w pracy biografa?

B.Ż.: Obalanie mitów. Dochodzenie do prawdy.

J.T.: Czy biograf powinien wiedzieć wszystko o swoim bohaterze?

B.Ż.: Powinien wiedzieć o nim jak najwięcej. Ciąży przecież na nim wielka odpowiedzialność.

J.T.: Czy pozyskiwanie materiałów źródłowych, dokumentów i zdjęć jest trudne?

B.Ż.: Bez wątpienia. Ponieważ poszukuję i badam w pojedynkę, bardzo ważne jest zdobycie zaufania ofiarodawców. Rozmiary mojego archiwum świadczą o tym, że moje nazwisko jest już znane w Australii, ale i poza nią. Ludzie wiedzą, komu powierzają swoją przeszłość.

J.T.: Walczysz o materiały archiwalne?

B.Ż. Kiedyś byłam za delikatna, aby o coś prosić. Przeglądałam, kopiowałam i zostawiałam. Z czasem nauczyłam się, że jak nie wezmę to następnego przyjazdu już nie będzie, bo nie będzie po co jechać.

J.T.: W planach masz napisanie książki o powojennej Polonii. Powiedz, jak bardzo zmieniła się polonijna społeczność na antypodach przez ostatnie 75 lat?

Powojenna Polonia była bardziej znaczącą grupa etniczną niż obecna. Myślę, że jeszcze jedno pokolenie i nie będzie Polonii australijskiej. Już teraz polskie, polonijne imprezy prowadzone są po angielsku. Język to klucz do historii, kultury i tradycji. Nie mam nic przeciwko krajowi osiedlenia, ale kultywowanie polskich tradycji po angielsku razi mnie. Nie znoszę tego typowego „pani, pani”. Chciałbym, aby wszystkie większe imprezy przez nas organizowane propagujące, promujące polskość, były dwujęzyczne.

J.T.: Jaka była Polonia powojenna?

B.Ż.: Liczyła sześćdziesiąt tysięcy. Przeważali w niej ludzie bez wykształcenia, którzy starali się zapewnić swoim dzieciom lepsze życie, niż to które im było dane.

W domu Lecha Paszkowskiego. East Malvern, Melbourne. Początek lat dziewięćdziesiątych XX w. Fot. Z archiwum Bogumiły Żongołłowicz

J.T.: Lech Paszkowki w książce Polacy w Australii i Oceanii: 17901940 przedstawił 37 sylwetek Polaków, którzy w znaczący sposób zaistnieli na antypodach. Jakich postaci i dlaczego nie może zabraknąć w Twojej książce o powojennej Polonii?

B.Ż.: Nie chciałabym zdradzać wszystkich nazwisk, ale na pewno w książce znajdą się artykuły poświęcone takim osobom jak red. Jerzy Grot-Kwaśniewski, red. Jan Dunin-Karwicki, ks. Konrad Trzeciak, ks. Józef Janus, ks. Witold Dzięcioł; kartograf Australii płk Jerzy Gruszka, astronom Antoni Przybylski, socjolog prof. Jerzy Zubrzycki; artyści: Stanisław Ostoja-Kotkowski, bracia Władysław i Ludwik Dutkiewiczowie; pisarze i poeci: Ludmiła Błotnicka, Zdzisław Marek oraz wspomniani wcześniej Jackiewicz i Chciuk, łowcy krokodyli Krystyna i Roman Pawłowscy. Ze zrozumiałych powodów Lech Paszkowski zajmie w niej miejsce najważniejsze.

J.T.: Dziękuję za rozmowę.

Dr Bogumiła Żongołłowicz – pisarka, poetka, dziennikarka, edytorka, dokumentalistka. Zajmuje się badaniem losów Polaków w Australii po II wojnie światowej. Ocala od zapomnienia postacie ważne dla polonijnej kultury i historii. Autorka m.in. monografii Kabaretu Literacko-Satyrycznego „Wesoła Kookaburra”, biografii artysty Gwidona Boruckiego, pisarza Andrzeja Chciuka i konsula Władysława Noskowskiego oraz kilkuset artykułów w prasie australijskiej i międzynarodowej. Autorka czterech tomików poezji. Jej wiersz Z niczyjej winy znalazł się wśród utworów 60 współczesnych poetów australijskich w antologii What We Carry. Poetry on Childbearing. Członek Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie, Australian Society of Authors i Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.

Laureatka wyróżnień i nagród:
2018 – Wyróżnienie w Konkursie Historycznym Ministerstwa Spraw Zagranicznych w kategorii „Najlepsza publikacja w języku polskim z zakresu historii polskiej dyplomacji” za książkę Konsul. Biografia Władysława Noskowskiego.
2019 – Odznaka Zasłużony dla Kultury Polskiej.

Zdjęcie tytułowe: z archiwum Bogumiły Żongołłowicz.